Opowieści z zamkniętego świata

Wszyscy siedzimy w zamknięciu, podróże są niedozwolone, jedyne nasze okno na świat to internet, telewizja i… okna. Pytamy więc, co słychać u innych.

Emanuela, Włochy, żołnierz „Wydarzenia, które już zmieniły nasze życie”

Pod koniec 2019 roku, gdy wszyscy myśleliśmy o prezentach świątecznych, miasto Wuhan w Chinach zgłosiło pierwsze przypadki wirusa Covid-19 (początkowo mylone z przypadkami zapalenia płuc). To był początek różnych wydarzeń, które już zmieniły nasze życie.

21 lutego skończyłam 22 lata i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że coś wkrótce nadejdzie. Wracałam z koncertu rockowego i świętowałam urodziny z przyjaciółmi, ale niestety pamiętam tę datę z innego powodu. Była to data pierwszego przypadku wirusa przywiezionego z Chin do Włoch. Włoskie władze zgłosiły skupiska przypadków w Veneto, Piemoncie i Lombardii.

Od tego momentu miałam wrażenie, że wszystko, co przeżywamy, zostanie zapisane w książkach historii. Włoski rząd nie sprawdzał podróżnych z Chin, więc wszystkie miejsca o wysokim kursie wymiany handlowej z krajami azjatyckimi były pierwszymi z większą liczbą zachorowań i ofiar.

Szczerze mówiąc, na początku nie miałam czasu martwić się tą sytuacją, ponieważ planowałam wyjechać w ważną podróż. Jestem żołnierzem wojsk lotniczych i pracuję w bazie w Rzymie. Po moich urodzinach wysłano mnie do morskiej stacji lotniczej Sigonella (Sicilia, na południu Włoch), bazy interwencyjnej, w której Włosi współpracują z NATO, więc pracowaliśmy z ludźmi różnych narodowości. Po pewnym czasie zaczęliśmy odczuwać presję tego kryzysu i trudno było trzymać się z dala od domu i nadal pracować w tej niebezpiecznej sytuacji.

9 marca 2020 roku Włochy oficjalnie rozpoczęły blokadę: ja i moi współpracownicy wojskowi robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by przestrzegać rządowych zasad w zakresie bezpieczeństwa higienicznego, aby powstrzymać rozprzestrzenianie się wirusa, chociaż każdy dzień był gorszy, a my martwiliśmy się o nasze rodziny i przyszłość naszego narodu. Ponieważ wszystkie sale gimnastyczne zostały zamknięte, razem z kolegami z sił powietrznych zaczęliśmy ćwiczyć samotnie w naszych pokojach, aby pozostać w formie oraz się uczyliśmy, by zająć czymś myśli. Oczywiście nie byliśmy w stanie „zostać w domu”, więc przebywaliśmy w Sigonelli, dopóki NATO nie ogłosiło zakończenia misji.

Jednak nawet o jej zakończeniu, pomimo bezpieczeństwa, postanowiłam nie wracać do domu, by nie narażać mojej rodziny. Czułam się lepiej, wiedząc, że są bezpieczni. Tęsknię za przyjaciółmi, tęsknię za widokiem Rzymu pełnego ludzi, najlepszymi restauracjami w centrum z zarezerwowanymi wszystkimi stolikami, a nawet po prostu wypiciem kawy w barze. Ta blokada jest tak trudna, że ​​prawie tęsknię za ruchem miasta! W mojej bazie w Rzymie robimy wszystko, co możliwe, by przestrzegać zasad, a niektórzy z naszych wojskowych lekarzy współpracują na szczeblu krajowym w celu powstrzymania wirusa. Wszyscy z niecierpliwością czekamy na wyjście z kryzysu i uwolnienie się od wirusa.

Sylwia, Anglia, pielęgniarka „Czułam, jakby moja praca nie miała dla nich żadnego znaczenia…”

W Anglii zaczęto przebąkiwać o wirusie w styczniu, ale wszędzie było jeszcze bardzo spokojnie. Na początku lutego pojechałyśmy z córką na kilka dni do Wenecji. Ona już wtedy została uprzedzona, że po powrocie będzie musiała pracować z domu przez 10 dni. To miała być jej kwarantanna. Tymczasem ja, mimo że pracuję w szpitalu, mogłam spokojnie wrócić do swoich zajęć. Dziwne, ale szpitale naciągają trochę przepisy w zależności od sytuacji. Oczywiście ja byłam niezbędna w pracy, więc kwarantanny nie odbyłam. Tydzień po powrocie z Włoch Kamila zaczęła chorować. Martwiło mnie to, zwłaszcza że mieszka godzinę drogi ode mnie i nie mogłam się nią zaopiekować. Córka chorowała przez 4 tygodnie. Brak możliwości zobaczenia się z dzieckiem, mimo że już dorosłym, kiedy jest w potrzebie, był bardzo przygnębiający.

W szpitalu stworzono plany, nowe przepisy i protokoły, które przedstawiały, co mamy robić, gdy będziemy mieli pacjentów z wirusem. Te protokoły nie miały żadnego sensu: 3 pokoje z ujemnym ciśnieniem na cały szpital, żadnego odizolowanego miejsca na pogotowiu. Zaczęła się lekka panika i coraz więcej stresu w związku z wirusem. Mieliśmy świadomość, że nie jesteśmy w żaden sposób chronieni. Mózg nie odpoczywał. W pracy wszystko kręciło się wokół tego tematu. Po pracy rozmawiałam ze znajomymi, którzy oczekiwali od koleżanki-pielęgniarki jakiejś rady, która miała ich ochronić przed zarażeniem. Sytuacja zaczęła być naprawdę męcząca. Doceniałam ciszę w domu (mieszkam sama daleko od zgiełku), telewizor włączałam tylko na kilka minut dziennie. Niestety, znajomi nie słuchali porad, mimo że gardło mnie bolało od rozmów przez telefon. Moje życie ograniczało się do pracy i tych rozmów. Starałam się znaleźć czas na treningi, żeby odreagowywać stres, w niedalekim czasie zamknięto jednak wszystkie siłownie i kluby do trenowania. 

W szpitalu było coraz więcej pacjentów zarażonych wirusem. W Anglii w końcu ograniczono poruszanie się ludzi, pozamykano wszystko oprócz supermarketów. Pracowałam coraz intensywniej, bo coraz więcej pielęgniarek zaczęło chorować. Nocne zmiany pomieszane z dziennymi doprowadziły mój organizm do permanentnego zmęczenia. Nie miałam czasu nawet pomyśleć o tym, by się przygotować na gorsze dni. Ludzie zaczęli wszystko wykupywać, a ja wciąż albo nie miałam siły na duże zakupy, albo byłam w pracy. Zmuszałam się, by trenować w domu przed pracą albo po długim dyżurze mimo zmęczenia. To wciąż była jedyna rzecz, która poprawiała nastrój i rozładowywała stres. 

Moja pierwsza zmiana na oddziale z pacjentami zarażonymi wirusem mnie przeraziła. Leżeli na wspólnej sali. Jedni wciąż oczekiwali na wyniki, stan pozostałych bardzo szybko się pogarszał. Najgorsze było to, że nie miałyśmy porządnej ochrony. Jakaś maska na twarz, fartuszek jak zawsze i rękawiczki. Strach było podejść do pacjentów, gdy kaszleli. Wciąż trzeba było im pomagać się podnieść albo przekręcić na łóżku. Notorycznie myłyśmy ręce aż po pachy, żeby się oczyścić z zarazków. Ten dyżur pełniłam w tygodniu, w którym w Anglii wiedziano, że nastąpi szczyt zachorowań. Pojawił się, ale szpitale były zupełnie nieprzygotowane. Stres odbierał nam apetyt. Noszenie masek na twarzy powodowało, że czułyśmy zawroty głowy i nudności. A to był dopiero początek. Złość na system narastała z każdym dniem. Frustracja była nie do wyładowania. Strach przed pójściem do pracy rósł. Do tego nie widziałam się z córką i martwiłam, czy jej stan się nie pogorszy. Wiedziałam, że pracując z ludźmi zarażonymi, powinnam się odizolować od wszystkich. Złość na ludzi, którzy się do tego nie stosowali, była coraz większa, do tego stopnia, że miałam ochotę zatrzymać samochód i powiedzieć wszystkim kilka dosadnych słów. 

W szpitalu królowały zamęt i chaos. Przerażeni znajomi ciągle prosili o rady albo chcieli usłyszeć, że ich objawy to nie wirus. Najbardziej denerwujące było to, że chorzy nie słuchali, że powinni odizolować całą rodzinę. Pytali, ale nie słuchali. To było niesamowicie frustrujące. Cieszyłam się, że mieszkam z dala od miasta i nikt nie może zapukać do moich drzwi. Dom był oazą spokoju. Niestety, mózg ciągle wszystko przepracowywał i to w bardzo szybkim tempie. Zaczęłam odczuwać chroniczne zmęczenie, a minęły dopiero 2 tygodnie izolacji i ciężkiej pracy w szpitalu. 

Dotarło do mnie, że świat zwariował, gdy w końcu musiałam pojechać na zakupy, bo wszystko się w domu pokończyło. Nie mogłam nic kupić, bo półki świeciły pustkami! Jedyny wolny dzień spędziłam zatem na poszukiwaniu rzeczy, których potrzebowałam. Okazało się również, że niemożliwością jest zrobić zakupy przez internet, chyba że chce się je otrzymać za miesiąc. Myślałam, że to jakiś żart. Znowu złość, że ludzie nie myślą logicznie i skupiają się wyłącznie na sobie. 

Tęsknota za Kamilą zaczęła mi bardzo doskwierać. Wymyśliłam, że chociaż zawiozę jej zakupy, jak już uda mi się je zrobić. Chciałam ją chociaż zobaczyć na odległość. Niestety, musiałam iść do pracy i to mój były mąż dostał przywilej zobaczenia się z córką. 

W pracy było przerażająco. Jeszcze gorzej niż wcześniej. Negatywna atmosfera, narzekające pielęgniarki i lekarze, brak zrozumienia ze strony pacjentów. W takich warunkach można łatwo nabawić się koszmarów i depresji. Były momenty, kiedy naprawdę chciałam wyrywać sobie włosy z głowy, bo już psychicznie nie wytrzymywałam. Większość znajomych chciała usłyszeć, jak jest naprawdę, ale nie polubili tego, co usłyszeli. Zdałam sobie sprawę, że muszę ich jednak wszystkich wokół podtrzymywać na duchu i dodawać energii. Zaczęłam komunikować tylko to, co powinni usłyszeć. Najbardziej przykre było, kiedy słyszałam, że wszyscy się spotykali, mimo że było to niebezpieczne. Ja tymczasem już przez kilka tygodni trzymałam się z daleka od innych, żeby ich chronić. Tłumaczenie im, dlaczego nie powinni tego robić, zaczęło przypominać walkę z wiatrakami, więc przestałam. Kiedy powiedziałam, że narażam swoje życie, bo mogę się zarazić, a oni nie traktują pandemii poważnie, śmiali się beztrosko w do słuchawki. Czułam, jakby moja praca nie miała dla nich żadnego znaczenia – totalny brak szacunku do wszystkich, którzy się narażają. 

Udało mi się w końcu pojechać do Kamili z zakupami. Umówiłyśmy się, że zejdzie na dół do samochodu je odebrać. Siedziałam w aucie i widziałam, jak szybko szła w moim kierunku rozpromieniona. Byłyśmy takie szczęśliwe, że mogłyśmy się zobaczyć. Najgorsze, że musiałam ją zatrzymać, by za blisko nie podeszła. Serce mi pękało, bo chciałam ją przytulić i ucałować jak moją małą córeczkę. A musiałam stanąć 3 metry od samochodu, by zabrała zakupy. Porozmawiałyśmy na odległość. To było bardzo dziwne. Tęskniłam za nią codziennie coraz bardziej. Żałowałam, że nie mieszka ze mną. Z jednej strony miałabym wówczas pewność, że nic jej nie jest. Ale z drugiej — nie byłoby to dobre rozwiązanie, jeśli ja mam do czynienia z wirusem. Widziała wiadomości o zgonach pielęgniarek i zaczęła się bardzo o mnie martwić. Oczywiście, musiałam wszystkie jej zmartwienia obrócić w żarty, by mieć pewność, że ona myśli, iż jestem bezpieczna. 

Po kilku tygodniach pracy pod wpływem poważnego napięcia i stresu mój organizm zaczął wariować. Nie wiedziałam, co mi jest. Zaczęłam panikować, że to wirus. Okazało się, że zaczęłam mieć objawy nerwicy. Potrzebowałam odpoczynku od wszystkiego. W tamtym czasie radziłam się tylko znajomego z „zielonych beretów”. Jako jedyny potrafił mnie postawić na nogi. Jego pozytywna energia i odwaga podbudowywały mnie, a strach znikał. Dopóki nie widzisz na własne oczy, co ten wirus robi z człowiekiem – nie boisz się go. Ale on może zabić w ciągu kilku godzin. I nie wybiera. Nieważne ile masz lat, czy jesteś bogaty czy biedny, młody czy stary. Po albo wygrasz z nim walkę, albo nie. Powtarzam sobie, że strach jest naszym najgorszym wrogiem. Zaakceptowałam już to, że może się stać najgorsze i staram się nie rozmyślać. Staram się wynajdywać różne rzeczy do robienia w domu, słuchać muzyki i oglądać komedie. Pomaga. No i oczywiście trenować ile się da! Ostatnio zaczęły się koszmary. Ciężko być pozytywnym, gdy codziennie się ogląda tragedie. To wszystko wraca w snach. Może to tylko przejściowe… Może to kolejny etap radzenia sobie z sytuacją. 

Agata, Szkocja, manager budynków „Lockdown po szkocku”

Gdy zaczęły pojawiać się pierwsze wzmianki o koronawirusie, pomyślałam: „O Boże, jakaś kolejna ptasia grypa w Chinach, ceny jedzenia znów wzrosną i trzeba będzie biedne zwierzaki dobijać, by to kontrolować”. Jednak gdy zaczęły pojawiać się doniesienia o kolejnych przypadkach w Europie, zrozumiałam, że to już jest blisko i trzeba jednak śledzić wiadomości, które do tej pory sobie odpuszczałam. Wówczas też rząd brytyjski w Westminster zaczął przyglądać się sytuacji, głównie temu, co się dzieje we Włoszech, i zalecił nam częste mycie rąk, śpiewając Happy Birthday. Więc wszyscy elegancko to robiliśmy, gdy w innych krajach zaczęto zamykać już szkoły, urzędy, niektóre zakłady pracy. Podejście naszego kraju do całej sytuacji było dla mnie dość niepokojące. Dlatego w pewnym momencie, jakoś na 2 tygodnie przed oficjalnym lockdownem kraju, część społeczeństwa na własną rękę zaczęła sobie narzucać ograniczenia. W firmie Łukasza (mąż) wprowadzono dwuzmianowy tryb pracy, by 2 ekipy nie miały ze sobą kontaktu w razie „w”, przestaliśmy brać dzieciaki na zakupy czy puszczać je na zajęcia dodatkowe. Na tydzień przed zamknięciem kraju, gdy już oficjalnie było wiadomo, że to nastąpi, jeszcze pozwoliliśmy Matildzie (córka) pójść na urodziny kolegi, bo nie wiedzieliśmy, kiedy znów będzie taka możliwość, a poza tym, gdzie u nas w wiosce, na przedmieściach, wirus? W mieście owszem, ale w tak malutkiej mieścinie, gdzie mieszka 2,5 tysiąca ludzi? A już po lockdownie okazało się, że i u nas są przypadki zachorowań, w tym jeden poważniejszy opisywany później przez wyzdrowiałą na naszej lokalnej grupie na Facebooku.

Po zamknięciu zrobiło się już poważnie. Policja ma teraz prawo wystawić mandat za nieuprawnione poruszanie się, więc osoby, które nie pracują w trybie home office, muszą mieć wystawione przez pracodawców zaświadczenia, z informacją, co firma robi i dlaczego dana osoba musi być w biurze. Też dostałam taką przepustkę, bo jeszcze 2 tygodnie po zamknięciu kraju musiałam jeździć do biura. Pewnego dnia okazało się, że mąż jednej koleżanki z biura był chory… Mimo to ona przyjechała, a szefowa nic z tym nie zrobiła, bo nie potwierdzili u niego jeszcze koronawirusa. Dopiero po tygodniu do mnie zadzwoniła, gdy już wprowadzono u mnie pracę zdalną, że mąż miał koronawirusa, ale że nikt więcej u nich w domu nie zachorował. Nie wiem, czemu tak powiedziała, bo w zasadzie nikomu nie robiono testów, dość dziwna sytuacja. Na szczęście teraz państwo chce zwiększyć liczbę wykonywanych testów, na pewno dla służby zdrowia i domów opieki, bo tak jak w Polsce, i tutaj jest nieciekawie. 

Nie mamy jednak co narzekać na rządzących, bo państwo robi naprawdę wiele dla zwykłego obywatela. Na przykład ludzie starsi i osoby z chorobami przewlekłymi dostali listy, że dla własnego bezpieczeństwa przez najbliższe 3 miesiące powinni siedzieć w izolacji, a wraz z listami paczki z podstawowymi produktami spożywczymi. Dla pracowników wprowadzono system odraczania zwolnień, między innymi dla mnie – dostaję 80% swojego dotychczasowego wynagrodzenia. System ten jest o wiele mniej skomplikowany niż w Polsce, bo nie muszę wypełniać ton papierów. Dostałam po prostu telefon od szefowej z pytaniem, czy chcę z tego skorzystać. Później musiałam jedynie zalogować się w systemie i potwierdzić, że wyrażam zgodę na przejście na ten program. Taką samą opcję mają osoby, które działają w ramach samozatrudnienia, też nie pozostają z niczym. Państwo zmieniło również zasady na państwowym chorobowym, którego normalnie udziela się tu na bardzo słabych warunkach. Do tej pory pieniądze za siedzenie na zwolnieniu dostawało się dopiero od czwartego dnia, więc pierwsze trzy dni zwolnienia zawsze były bezpłatne. Teraz to zmieniono na płatne od samego początku. Niemniej, kwoty za takie zwolnienie nie podniesiono, a jest ona naprawdę malutka, bo około 100 funtów tygodniowo.

W dalszym ciągu są otwarte szkoły i przedszkola, jednak tylko dla dzieci osób, które są kluczowymi pracownikami w tym momencie, czyli głównie dla rodziców, którzy pracują w służbie zdrowia. Ponadto do szkół na darmowe posiłki mogą przychodzić dzieci, których rodzice mają trudną sytuację finansową. Niekiedy szkolny posiłek jest dla tych dzieci jedynym ciepłym bądź w ogóle jedynym posiłkiem w ciągu dnia, więc wielki szacunek dla rządu, że i o nich pomyślał w tej sytuacji. Posiłek ten mogą zjeść na miejscu lub wziąć na wynos do domu. 

Rząd też nakazał bankom odroczyć na kilka miesięcy kredyty hipoteczne dla wszystkich tych, którzy wyrażą taką chęć. Takie samo polecenie dostały firmy energetyczne, które nie mają prawa teraz odłączać dłużników od sieci. Jest też zakaz eksmisji ludzi przez najbliższe pół roku. Przeglądy techniczne samochodów, jeśli się kończą, automatycznie są one przedłużane na pół roku, by ludzie nie musieli się narażać i szukać warsztatów. Firmy też dostały udogodnienia, mają możliwość zaciągnięcia różnych niskooprocentowanych kredytów, mają odroczone spłaty podatku VAT, jeśli dotychczas dostawały dotacje od rządu, to teraz otrzymały jeszcze dodatkowe 10–15 tysięcy funtów na przetrwanie.

Oczywiście rząd informuje, że nie jest w stanie uratować wszystkich biznesów i że oczywiście za to pompowanie teraz środków w ekonomię w przyszłości wszyscy będziemy musieli zapłacić, bo podniosą podatki, by załatać braki w budżecie – wiadomo, pieniądze nie biorą się znikąd – jednak naprawdę uważam, że teraz robią dla nas dużo. Czuję się „zaopiekowana”, choć oczywiście nie w pełni bezpieczna. Boję się, że za szybko wszystko otworzą i że nastąpi kolejna fala epidemii, no i oczywiście boję się o dzieci, zwłaszcza o Matildę, która ma astmę i nie wiemy, jak by zareagowała na chorobę. Brakuje nam oczywiście tego, że dzieci nie mogą się pobawić na podwórku z rówieśnikami, bo to by mogło mocno uratować nasze zdrowie psychiczne (śmiech), ale teraz zdrowie fizyczne ważniejsze. No i też pogoda kusi, człowiek posiedziałby ze znajomymi, zrobił grilla, pojechał nad ocean… Póki co musimy się zadowolić faktem, że w ramach ogólnego społecznego wspierania się, zacieśniamy więzi sąsiedzkie, pomagamy sobie i dzielimy się produktami, które udało się upolować w sklepie czy na farmach. A gdy już wszystko wróci do normy, wyślę dzieci do szkoły i wezmę tydzień wolnego! I odbiję sobie swoje urodziny, które miałam już z dziewczynami zaplanowane w styczniu!

Natalia, Anglia „Wirusem przez uśmiech zarazić się nie można”

‘You must stay at home!’ – stanowcze słowa Premiera Wielkiej Brytanii wygłoszone 23 marca wybrzmiały bezwzględnie wśród mieszkańców Wysp Brytyjskich. Pełna wolność i swoboda – jak ręką odjął – zostały utracone. Zakazy przemieszczania się, zgromadzeń publicznych (maksymalnie do 2 osób), pozamykane sklepy non-essential, siłownie, centra rozrywki i sportu, a co najgorsze… puby – zamknęli puby! Totalny lockdown!

W Wielkiej Brytanii mieszkam od sześciu lat. W tym czasie zrozumiałam, jak ważny dla Brytyjczyków jest lokalny pub. Znajduje się na każdym osiedlu, na wsi, a rekordy popularności bije sieć pubów JD Wetherspoon, które odnaleźć można w każdym większym mieście. Pub, jak sugeruje sama nazwa, skrót od Public House, to miejsce, gdzie organizowane są spotkania rodzinne, można zjeść niedrogo obiad czy słynne english breakfast, bądź po prostu…. wyskoczyć na piwo z przyjaciółmi. Granica wieku? Brak! Starsi, młodsi, rodziny z dziećmi. 

I nagle przyszedł koronawirus. Jak wszystko, to wszystko. Zamknęli puby. Dla niejednego Brytyjczyka zamknięcie pubu oznaczało wręcz tyle, co dla niektórych Polaków zamknięcie kościoła.

Gdy temat Brexitu na dobre umilkł, nadszedł czas rozłąki społecznej wśród samych mieszkańców wyspy. Szkoły pozamykane, spotkania rodzinne odwołane. W oknie niejednego domu da się zauważyć namalowaną tęczę, jako znak jedności z pracownikami służby zdrowia NHS (National Health Service). Każdy ma możliwość opuszczenia domu w celu ćwiczeń fizycznych bądź spaceru raz dziennie. Social distance prawnie ustalony został na dystans dwóch metrów. I choć nikt tu nikogo nie nadzoruje, ciekawym zjawiskiem wydaje się fakt, że każdy stara się ten dystans utrzymać. 

Słychać głośną muzykę na osiedlu domów jednorodzinnych? Warto tam zajść. Może się zdarzyć, że mieszkańcy wyszli z domu i w odległości dwóch metrów od siebie ćwiczą aerobik, zachęcając przechodniów, by dołączyli. Oczywiście wedle zasady: keep your distance.

Spacer jak najbardziej, czasem i po drodze spotkać można znajomą osobę. Rozmowa dozwolona, a każda ze stron przekazuje sobie informacje w odległości dwóch metrów od siebie. Sąsiad do sąsiada, nie przez płot, lecz w ustalonej odległości. Zdarzają się różne sytuacje, czasem komiczne, zwłaszcza gdy rozmówcy staną na przeciwległych skrajach chodnika (prawidłowo zachowując dystans), a między nimi paradnie przejdzie kilkuosobowa rodzina. Ale nic nikomu zarzucić nie można, każda ze stron starała się jak może, by nie zaburzyć social distance – takie angielskie paradoksy. 

Zakaz przemieszczania się po kraju również utrudnił życie mieszkańcom. Kampery, którymi Anglicy podróżują po kraju, stoją pod domem, a ich właściciele czekają, aż życie wróci do normy. Wiele głównych szlaków w Parkach Narodowych całej Wielkiej Brytanii zostało zamkniętych.

Kolejka do sklepu również rządzi się prawami – wedle nakazów rządu w ramach wzajemnej ochrony antykoronawirusowej. W odstępie dwóch metrów wśród oczekujących nieraz nawiązują się ciekawe rozmowy. Przez pierwszy tydzień wedle zasady ‘stay home, save lives’ dało się zauważyć delikatne zachwianie relacji międzyludzkich. Wzajemne pozdrawianie się przypadkowo napotkanych osób słynnym ‘alright!’ z uśmiechem na twarzy przez chwilę zanikło. Każdy ze spuszczoną głową, na dystans odchodził z przerażeniem w oczach. Na szczęście, po kilku dniach ludzie zrozumieli, że wirusem przez uśmiech zarazić się nie można.

You must go out! Enjoy Your life! – kiedy Anglicy doczekają się przemówienia Premiera Borisa Johnsona z takim przesłaniem? Trudno powiedzieć. Czekamy.

Sylwia, Hiszpania „Hiszpanie czegoś takiego w życiu nie widzieli”

Od ośmiu lat mieszkam w Cunit, małej miejscowości nad morzem blisko Barcelony. Pracuję w hotelu, a mój mąż jako pielęgniarz w szpitalu. Zawsze prowadziliśmy bardzo aktywne życie, uprawialiśmy różne sporty i podróżowaliśmy. Tak było do czasu pojawienia się koronowirusa. 

W Hiszpanii pierwsze przypadki wykryto już pod koniec stycznia. W lutym życie nadal toczyło się swoim rytmem i bez jakichkolwiek ograniczeń, mimo że w telewizji pojawiały się niepokojące informacje. Ludzie nadal podróżowali, odwiedzali się, chodzili do barów, restauracji, kin i teatrów. Uczestniczyli w licznych manifestacjach. My również na początku marca byliśmy w Andorze na nartach, bo jak tu nie wykorzystać tak świetnych warunków pogodowych. Ogłoszenie kwarantanny 15 marca nie było zaskoczeniem, zważywszy na liczbę osób zarażonych i śmiertelność, która wzrastała z dnia na dzień. Większość ludzi myślała, że po tym czasie wszystko wróci do porządku dziennego. Niestety, po dwóch tygodniach premier ogłasza stan wyjątkowy, który ma potrwać do 11 kwietnia. Nowym zakazom nie było końca. Nie można już było spacerować i uprawiać sportu na wolnym powietrzu. Odwołane zostają najważniejsze dla Hiszpan imprezy, takie jak Fallas w Valencji czy Feria de Abril w Sevilli. Straty sięgają milionów euro. Hiszpanie czegoś takiego w życiu nie widzieli. Wszystkie sklepy i bary zostały zamknięte oprócz supermarketów, aptek i stacji benzynowych. Ludzie zaczęli się bać. Wiedziałam z opowieści męża, jaką ma trudną sytuację w szpitalu, ilu pacjentów czeka w wielogodzinnych kolejkach. Pacjenci przyjęci na OIOM rzadko z niego wracają. Liczba zgonów zwiększa się z dnia na dzień i dochodzi już do 950 osób w ciągu doby. Najdotkliwiej wirus dotyka osoby starsze przebywające w domach opieki. Szpital, w którym pracuje mąż zostaje przekształcony w zakaźny. Zaczyna brakować podstawowych materiałów. Zarząd szpitala sugeruje personelowi medycznemu, aby jedną maseczkę używać nawet przez kilka dni. To samo dotyczy fartuchów ochronnych – jeden na cały dyżur. Niektórzy pracownicy w obawie przed zarażeniem zaczynają brać zwolnienia chorobowe. Powód – depresja. Inni dają wyniki pozytywne. Liczba dyżurów i godzin pracy wydłuża się. Wtedy właśnie zaczyna narastać we mnie złość i żal! Pretensja do społeczności hiszpańskiej za ich nieodpowiedzialne podejście do tematu, za lekceważenie kwarantanny, przemieszczanie się do swoich letnich rezydencji, organizowanie imprez. Nie mogłam pojąć, jak to jest możliwe, że w czasach takiej technologii, jaką dysponujemy, trzeba uczyć ludzi, jak myć ręce. 

Hotel, w którym pracuję, musi zostać zamknięty, a ja tak jak większość innych pracowników zostaję bez wypłaty i bez zasiłku dla bezrobotnych. Na szczęście nie mieszkam sama i mogę liczyć na wsparcie mojego męża. Jeszcze nie wiadomo, czy hotel zostanie otwarty w czerwcu, czy w lipcu. Pomyślałam, że mogłabym zostać wolontariuszem w szpitalu, ale w związku z pandemią zostały wprowadzone nowe środki ostrożności 

i osoby bez specjalnego przeszkolenia nie mogą tam przebywać. Pomagam więc starszym sąsiadom i teściom, robiąc dla nich zakupy. Do supermarketu jadę w maseczce i rękawiczkach, zachowując wszelkie środki ostrożności. Ręce odkażam przed i po wyjściu ze sklepu, zmieniam rękawiczki i dezynfekuję wszystkie produkty. W domu torby na zakupy i ubrania wrzucam do prania i biorę prysznic, aby nie przekazać wirusa innym. Przyzwyczaiłam się już do tego, że wszyscy traktują nas jak trędowatych, to przez pracę męża. Nie zdają sobie sprawy, że spotykając się z osobami, które codziennie przebywają w marketach, są tak samo narażeni. Staram się być pozytywnie nastawiona i silna, aby móc wspierać rodzinę. Każdego poranka ćwiczę jogę, to mnie uspokaja i dodaje energii. Realizuję codzienne obowiązki domowe i gotuję zdrowe posiłki. Gdy pogoda na to pozwala, celebrujemy wolne popołudnia na tarasie przy winie i grillu. Gdy jestem sama i mam wtedy dużo czasu, maluję akwarelami i czytam książki. Mąż, aby nie poddać się depresji, biega po naszym parkingu. Mamy ten przywilej, że mieszkamy sami w budynku wielorodzinnym, bo sąsiedzi nie przyjeżdżają już na weekendy. Tydzień temu rząd ogłosił kolejne tygodnie zaostrzonej kwarantanny łącznie do 26 kwietnia, a i tak mimo blokad policyjnych, patroli helikopterów i dronów nadal są osoby, które próbują wyjechać na święta, w czwartek 9 kwietnia zostało ukaranych 12 tysięcy osób. Powoli zaczyna spadać liczba zgonów i coraz więcej osób zdrowieje. Nie brakuje też ludzi dobrej woli, którzy pomagają innym. To niezwykłe – móc obserwować, jak ewoluuje społeczeństwo z obojętności przez zawiść i złośliwość do humanitaryzmu i solidarności. Ulice i place są puste, ludzie śpiewający z balkonów, a po zeszłorocznym zgiełku, procesjach i barach pełnych ludzi pozostało jedynie wspomnienie. Powoli przygotowują nas już do wyjścia z kwarantanny. Coraz częściej pojawiają się spoty informujące, jak wrócić do normalnego życia. Zalecają utrzymanie bezpiecznej odległości 2 metrów, niepodawanie dłoni i niecałowanie się na powitanie. Hiszpanie są dość wylewni, więc nie będzie to dla niech łatwe. Zalecane jest również pranie ubrań po powrocie do domu i branie prysznica. To akurat wyjdzie na zdrowie wielu ludziom i osobom w ich otoczeniu. Po świętach rząd zacznie rozdawać maseczki, które będziemy musieli nosić w miejscach publicznych. 

Daniela, Włochy „Każdy lekarz, pielęgniarka i wszyscy pracownicy służby zdrowia robią, co mogą, i jestem z nich dumna”

Nie mogłabym być bardziej wdzięczna za to, co mam teraz: opiekę zdrowotną, artykuły spożywcze i dach nad głową. Można to uznać za coś oczywistego, ale tak nie jest, szczególnie podczas pandemii. Czuję się bezpiecznie.

Nazywam się Daniela Puglia i mieszkam na Procidzie, małej, ale pięknej wyspie we Włoszech. Przyzwyczaiłam się do dobrej pogody i wielu turystów podczas wakacji, ale w tym roku będzie inaczej i to oczywiste. Nie mam ochoty narzekać na moją obecną sytuację lub otoczenie, ponieważ uważam, że mam szczęście i teraz powiem, dlaczego.

Jestem 22-letnią kobietą, która studiuje na uniwersytecie w Neapolu. W moim życiu w tej chwili niewiele się zmieniło: wszystko, co muszę zrobić, to kontynuować naukę, zostać w domu i śledzić wykłady online. Również moje egzaminy są teraz przeprowadzane zdalnie i cieszę się, że mogę kontynuować naukę. To nie jest wielka sprawa. Nie martwię się o ukończenie szkoły, ale ogromnie przejmuję tym, co dzieje się w naszym świecie. Ludzie umierają i większość z nas nie może nawet otrzymać odpowiedniej opieki. Martwię się o moją babcię, moją siostrę Emanuelę i wszystkich, których kocham. Boję się za każdym razem, gdy mama wychodzi na zakupy i zawsze upewniam się, że ma na sobie rękawiczki i maskę ochronną. Mam krewnych na całym świecie i zawsze staram się z nimi kontaktować, aby mieć pewność, że wszystko z nimi w porządku. Zwłaszcza moja kuzynka Donatella, która pracuje w szpitalu. Wykonuje niesamowitą robotę. Każdy lekarz, pielęgniarka i wszyscy pracownicy służby zdrowia robią, co mogą, i jestem z nich dumna. Mają cały mój podziw za swoją ciężką pracę.

Tak wielu ludzi zostało zwolnionych – nie mają pracy, co jest równoznaczne z brakiem pieniędzy. Co więcej, kilka branż i sektorów niezależnych pracowników nie ma niestety żadnego wsparcia ze strony rządu. Na szczęście mój ojciec jest marynarzem, więc i tak dostaje wypłatę.

Nie rozumiem, dlaczego niektórzy z nas nadal ignorują zasady i wychodzą bez ważnego powodu. Mam na myśli także hobby i rzeczy, które też chciałabym robić, ale nie robię. Bardzo tęsknię za siłownią, to było moje źródło i ulubione miejsce spotkań. Tęsknię za przyjaciółmi, spacerami po plaży, przytulaniem moich bliskich, ale wolę przestrzegać zasad i wykonywać swoją część obowiązków.

Mam nadzieję, że lekarze będą w stanie znaleźć lekarstwo tak szybko, jak to możliwe, abyśmy mogli wrócić do rzeczywistości.

Alicja, Holandia „W Holandii wiosna pełną parą”

Holenderski naród niemal od początku pandemii zachowuje względny spokój i ufa swoim mocodawcom. Testów jest zdaje się pod dostatkiem, mamy tu też siedzibę fabryki produkującej respiratory, więc to komfortowa sytuacja, ale ludzie są oczywiście ostrożni. Wszystkim brakuje widoku zatłoczonych turystami ulic Amsterdamu, dość boleśnie odczuwają zamknięcie przybytków uciechy i sklepów zielarskich. Niedawno krążyła anegdota o tym, że dwóch zabłąkanych panów musiało w takim przybytku odbyć 14-dniową kwarantannę po tym, jak jedna z pracownic okazała się być zarażona koronawirusem. Jestem pewna, że odczuli nie tylko strach o własne zdrowie, ale też spory dyskomfort związany z reputacją (śmiech). Z mojej małej miejscowości, a konkretnie z muzeum, skradziono w tym czasie obraz Van Gogha, a zrobiono to, korzystając ze zmniejszonej liczby ochroniarzy. Tyle jeśli chodzi o większe afery.

Miesiąc temu urodziłam drugiego syna i wraz z obydwoma jestem teraz w domu, możemy wychodzić na spacery i do pobliskiego lasu, co jest nie lada atrakcją, bo w Holandii nie ma zbyt dużo lasów. Jestem pewna, że Holendrom najbardziej będzie brakowało wakacji. Przerwy w nauce są tu ustalone częściej niż w Polsce, kilka razy w roku mamy okazję wyjechać na tydzień lub dwa, a teraz będzie to pewnie niemożliwe lub utrudnione.

Nie boję się, ale to może wynik osiedlenia się w małej miejscowości, oddalonej od Amsterdamu o pół godziny jazdy samochodem. Oczywiście nie tak wyobrażałam sobie pierwsze dni i tygodnie po narodzinach, z pewnością w normalnej rzeczywistości byłby to dla mnie radośniejszy okres. Na co dzień sympatyczni i wyluzowani Holendrzy też już się trochę denerwują, czego dowodem jest nasza ostatnia spacerowa scysja z pewnymi przechodniami. Tutaj, kiedy ktoś kogoś potrąci, od razu mówi, że „to nie mógł być Holender”, dlatego złość okazywana komuś obcemu na ulicy to szczyt napięcia, w jakie można wpędzić przedstawicieli tego narodu. Panuje tu zwyczaj, podobnie jak w Ameryce, pozdrawiania nawet nieznajomych przechodniów. Mam nadzieję, że szybko wrócimy do tej miłej tradycji.

Magda, Szwecja, opiekunka medyczna „Szwecja to stan umysłu” 

Żeby zrozumieć postawę Szwecji w walce, a raczej w braku walki z koronawirusem, należy najpierw poznać mentalność tego narodu. Po kilku latach tu spędzonych nic mnie już nie zdziwi. Szwecja to bowiem stan umysłu – naród dosyć specyficzny i czasem dla przyjezdnych wręcz dziwaczny. Przede wszystkim – bardzo praktyczny i opanowany. Panuje tu ogólna niechęć do ludzi siejących panikę oraz do wszelkiego popadania w skrajności. Muszę przytoczyć trzy powiedzonka, które doskonale charakteryzują szwedzkie podejście do życia i tłumaczą dużo zachowań: Lagom är bäst – umiarkowanie jest najlepsze; Hålla is i magen, hålla huvudet kalt – trzymać lód w brzuchu, trzymać chłodną głowę; Ta det lugnt – weź się uspokój. Ta ogólna filozofia Szwedów doskonale podsumowuje ich podejście do pandemii wirusa. Moje zdanie jest takie – obecnie zarażamy się tu wzajemnie. 15 kwietnia przeczytałam w gazecie, że liczba zgonów spowodowanych koronawirusem wynosi 1203 osoby, liczba potwierdzonych zarażonych to 11 445 ludzi. Zasadniczo uważam te dane za mocno zaniżone, niestety testy są wykonywane tylko u osób z wszystkimi objawami i już odczuwanymi trudnościami oddechowymi. Ile zarażonych jest w rzeczywistości, wie tylko sam koronawirus.

Szwecja zabrała się do tematu dość późno. Owszem, wytyczne zapobiegania zarażeniu pojawiły się dość wcześnie, bo w lutym. Otwarto dodatkową linię telefoniczną, gdzie można uzyskać informacje o samym wirusie, zalecano mycie rąk, kichanie w zagięcie łokcia, zwiększoną higienę. Mówiono, by pozostać w domu w przypadku najmniejszego przeziębienia i nie jechać do przychodni lub do szpitala, kiedy podejrzewa się chorobę. W tym przypadku nakazywano w pierwszej kolejności kontakt telefoniczny.

Pracuję jako opiekun medyczny w serwisie domowym, jeździmy do ludzi i pomagamy im w domach. Zakres pracy jest różny, od medycznych, po pomoc ze śniadaniem, spacerem, myciem itd. Jako pracownicy przygotowywaliśmy się dużo wcześniej. Osoby odpowiedzialne za higienę i bezpieczeństwo pracy informowały nas na bieżąco, jak mamy się zachowywać podczas rozprzestrzeniania wirusa. 

W Szwecji wszystko działa jak dawniej, z pewnymi tylko ograniczeniami. W połowie marca zalecono, by pracownicy, którzy mogą pracować online, rozpoczęli taki tryb. Niektóre wstrzymały produkcję i wysłały ludzi na przymusowy urlop. Ikea zamknęła restauracje i zapowiedziała, że wyśle swoich pracowników do pomocy służbie zdrowia. W tym samym czasie gimnazja i szkoły wyższe przeszły na system nauki online. Ja sama robię kurs tłumacza na uniwersytecie ludowym (fajna nazwa) i z uwagi na wirus miałam odwołany zjazd. Uczyliśmy się przez Skype. Odwołano również testy kompetencji (koniec podstawówki) i egzaminy państwowe. Uczniowie chodzą do szkół podstawowych, a dzieci do przedszkoli, jednak wielu rodziców zatrzymało dzieci w domu, również spora liczba nauczycieli była na zwolnieniu. To, że nie zamknięto szkół i przedszkoli, wytłumaczono obowiązkiem szkolnym. Szwecja ma bardzo dobrze przygotowane platformy edukacyjne i w normalnym przypadku dzieci korzystają z nich w domu, a nauczyciele są przyzwyczajeni do tego sposobu nauczania, uczniowie w czwartej lub piątej klasie dostają swoje szkolne komputery, więc zaplecze do edukacji online jest. Problem polega na tym, że w przypadku objęcia młodszych dzieci kwarantanną, ktoś musi zapewnić im opiekę w domu i tu rodzice musieliby brać wolne, a wielu pracuje właśnie w służbie zdrowia, dodatkowo gospodarka Szwecji nie udźwignęłaby tego. Mam takie wrażenie, że rząd uznał – kto ma umrzeć, ten umrze, a reszta się uodporni.

Obowiązuje zakaz zgromadzeń ponad 50 osób, co wydaje się trochę niemądre, bo i tak w pewien sposób ograniczono działalność klubów i restauracji. Czy zauważam jakieś zmiany? Tak. Oficjalnie nie ma tak wielu ograniczeń, lecz pewne rzeczy da się dostrzec. Pierwsze sygnału to sklepy: obecnie dużo mniej kupujących, pustki w dużych kompleksach handlowych, w zakładach fryzjerskich, salonach piękności, częściowo w restauracjach. Wzrosła sprzedaż przez internet i to zarówno ubrań, jak i żywności czy dostaw jedzenia z restauracji do domów. W sklepach już miesiąc temu dało się zauważyć, że zniknęły produkty suche typu mąka, makaron, no i oczywiście papier toaletowy (śmiech). Spirytus i środki dezynfekujące są praktycznie niemożliwe do zdobycia. W sklepach pojawiły się naklejki na podłodze, by trzymać odstęp. Większość przestrzega tych obostrzeń, lecz są i tacy, którzy praktycznie stoją ci na głowie. Rząd już przed Wielkanocą nawoływał, by nie podróżować i nie odwiedzać bliskich i faktycznie część zastosowała się do zaleceń, jednak nie wszyscy.

W szpitalach pracuje się naprawdę źle, bo sytuacja jest katastrofalna, zwłaszcza w Sztokholmie. Brakuje personelu, pracownicy mają zmieniane grafiki i wstrzymane urlopy. Do tego brakuje środków dezynfekcji powierzchni, spirytusu do rąk i specjalnej odzieży ochronnej. Szpitale mają trochę lepsze zaplecze niż my, bo w mojej pracy panuje prowizorka. Nie mamy odpowiedniej liczby przyłbic, maseczek i porządnych fartuchów, zakładamy plastikowe, których normalnie używa się np. podczas kąpieli pacjenta. Obecnie w sprawę zaangażowały się związki zawodowe, bo gmina jako mój pracodawca nie chciała ich kupić, uważała za niepotrzebne. Koleżanka zaraziła się w pracy w domu starców i leżała pod tlenem. Słyszałam, że ratuje się tych, którzy mają największą szansę przeżyć. Najgorsze jest to, że choroba może przejść na personel, a my możemy roznieść ją dalej na inne osoby. Nie testuje się personelu medycznego obligatoryjnie, testy wykonuje się u ludzi z pełnymi symptomami i trudnościami w oddychaniu. Po pierwsze są za drogie, a po drugie, uważam, że Szwedzi chyba nie chcą wiedzieć, ile osób z personelu medycznego jest nosicielami, bo potrzebują rąk do pracy. 

„Koronawirus feat. sezon we francuskich Alpach”

W czasie poważniejszych doniesień z Wuhan i pierwszych trzech przypadków koronawirusa w Paryżu, przyjechało do nas pięciu chłopa – wszyscy z Paryża i okolic. Sytuacja jeszcze nie była na tyle poważna, żeby się specjalnie zamartwiać, ale już zaczęło się częste sprawdzanie wiadomości gdzie jest wirus, ile przypadków (tak pół żartem pół serio). Chwilę po ich wyjeździe pojawiła się informacja o turyście z Wielkiej Brytanii, który będąc w kurorcie narciarskim Les Contamines-Montjoie (francuskie Alpy), zaraził wszystkich przebywających z nim w apartamencie. Wtedy atmosfera zaczęła się zagęszczać – niby ponad 2h drogi od miejsca, gdzie się znajdujemy, ale przewijająca się w mediach nazwa regionu jest ta sama, więc mimowolnie słyszało się COVID ALPY XXX. 

Zbliżała się od dawna planowana wizyta rodziców – mieli przyjechać samochodem z Gdańska. Wahali się z decyzją o przyjeździe. Ostatecznie po doniesieniach o wybuchu drugiego epicentrum wirusa we Włoszech (nasza miejscowość jest nieopodal granicy włoskiej) najrozsądniejszą decyzją było pozostanie w domu — tutaj już zaczynał się etap medialnej paniki.

W tym samym czasie koleżanka była na wyjeździe zorganizowanym w sąsiednim kurorcie. Spotkałyśmy się jeszcze na stoku, a parę dni później musieli skrócić wyjazd i natychmiast wracać do Polski, bo zdecydowano o zamknięciu granic. Mieli też szczęście – dzień później rząd francuski wydał rozporządzenie o natychmiastowym zamknięciu wszystkich stacji narciarskich.

To też pokazuje, jak dynamiczna jest sytuacja – 2 dni wcześniej bez problemu wszyscy ludzie chillowali na stoku, proszeni jedynie o zachowanie ostrożności i mycie rąk, zjeżdżali na zaplanowane wakacje zaczynające się od soboty, a w niedzielę (!) pojawiła się informacja o zamknięciu stacji i ponaglenie o natychmiastowe opuszczenie, ponieważ szykuje się lockdown…

W tę samą nieszczęsną niedzielę byliśmy na torze biegówkowym i to tam dotarła do nas informacja, że sezon 2020 właśnie dobiegł końca.

W poniedziałek do narodu francuskiego przemówił prezydent Macron i zaczęła się kwarantanna. Później można było wyjść z domu tylko z podpisanym Attestation sur l’honneur (czyli dokumentem, w którym zaznaczasz na liście, z jakiego powodu wyszedłeś z domu). Z takim papierem w pierwszych dniach chodziliśmy na spacery i do sklepu. Któregoś dnia zatrzymała nasz samochód policja i poprosiła o papiery. Mieliśmy wpisaną datę z poprzedniego dnia (to była kwestia sporna, czy musimy wydrukować nowy papier, czy ten wczoraj będzie OK). Niestety ten z wczoraj nie był OK i dostaliśmy karę po 135 euro na głowę.

Dzień po otrzymaniu mandatu zaostrzono też punkt o wychodzeniu na spacer – maksymalnie w obrębie 1 km od miejsca zamieszkania, maksymalnie 1 h i tylko raz dziennie. Do sklepu można chodzić tylko pojedynczo. Należy też dopisać godzinę wyjścia z domu.

Mieszkam w malutkiej górskiej miejscowości i gdyby nie to, że rano sprawdzam wiadomości, codziennie rozmawiam z rodziną i mimo pięknej pogody brakuje turystów — nie widziałabym, że na świecie szaleje epidemia. 

Damian, kierowca międzynarodowy, autor vloga Road Vlog

www.youtube.com/channel/UCJwVr4RqXFjmUwytRxLCrog

 „Nie tylko o pieniądze w życiu chodzi”

Kierowcy międzynarodowi to jeżdżącą zaraza – to zdanie słyszy się zdecydowanie częściej niż: „dzięki kierowcom niczego nie brakuje” czy zwyczajne „dziękujemy”. 

Tak, jestem kierowcą, i tak, jeżdżę po całej Europie. Nie wymagam robienia z nas bohaterów, ale nie chcę, byśmy byli traktowani jak zło konieczne, a w wielu przypadkach tak właśnie jest. Jak nam, kierowcom, żyje się w dobie powszechnie panującego chaosu związanego z COVID-19? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, gdyż bywa różnie i zależy od wielu czynników, takich jak kraj, w którym się znajdujemy, skąd dotarliśmy, jaką branżę obsługujemy, a przede wszystkim od człowieka, na którego natrafiliśmy.

Pamiętam dzień, w którym pandemia dotarła do Europy. Wcześniej mówiłem znajomym, że to nastąpi, ale większość zdawała się sprawiać wrażenie, jakby ich to nie dotyczyło. Mamy czasy, w których, gdy na końcu świata wybucha epidemia, to możemy być pewni, że pójdzie ona dalej. To jak z wycinaniem lasów równikowych czy katastrofami na innych kontynentach. Jeśli wydaje ci się, że to daleko i ciebie nie dotyczy, to skończysz jak Europa, której też się tak wydawało. 

Wróćmy jednak do tematu. Był weekend, liczba chorych zaczęła rosnąć po kilkadziesiąt osób dziennie, pojawiały się pierwsze strefy zamknięte. Razem z kolegami mieliśmy dostawę na Maltę, a następnego dnia załadunki we Włoszech. Sam dostarczałem towar dosłownie obok pierwszych stref zamkniętych i miałem prawdziwego cykora przed powrotem do moich bliskich. Zastanawiałem się wręcz, czy nie zrezygnować z powrotu. Później przyszła chwila refleksji, że to mało realne, że przecież nie rzucę pracy, więc odkładam stres na bok. W domu spędziłem 2 tygodnie, podczas których we Włoszech z 300 chorych zrobiło się kilkadziesiąt tysięcy, a sytuacja eskalowała na całą Europe. Zaopatrzony w płyn do dezynfekcji, który kupiła mi dziewczyna, jak tylko się to zaczęło, i paczkę masek przywiezionych niegdyś z Azji ruszyłem w trasę, w której jestem do dziś. Był to 12 marca. 

Największym problemem kierowców jest brak pryszniców! Wszędzie mówi się „zachowajcie higienę”, a my pytamy jak? Najgorsze pod tym względem są kraje zachodnie. Doszło do sytuacji, że kierowcy na grupach na Facebooku wymieniają się informacjami, gdzie można się umyć! Absurd! Niektóre firmy poszły krok dalej i zamknęły również toalety dla kierowców! Są też jednak pozytywne sygnały. Dotąd płatne (i najbardziej zadbane) toalety i prysznice w Niemczech są teraz za darmo. Istnieją też firmy, które dbają o środki dezynfekcji i udostępniają prysznice pracownicze. W Anglii, mimo trendu zamykania pryszniców, te, które są już otwarte, wreszcie są czyszczone jak należy, z czym wcześniej był problem. Co kraj to obyczaj.

Jak się czujemy w tym wszystkim? Kierowców można podzielić na 3 grupy (i kilka pomniejszych). Takich, którzy zdają sobie sprawę z zagrożenia i są wręcz sfrustrowani brakiem dostępu do sanitariów, takich, którzy mają totalnie wszystko w nosie, bo „wirus to kpina” i takich, którzy dawno się zwolnili z pracy. Część branży transportowej niestety zwolniła wielu pracowników wbrew ich woli, gdyż potraciła zlecenia. Ja mam szczęście, wożę głównie leki, a te ciągle są potrzebne. 

Pierwsza trasa, którą realizowałem po powrocie na szlak, była do Niemiec. Tam, na firmie produkującej żywność, pełno informacji, przejście na recepcję przez toaletę, obowiązkowe mycie rąk, a pan podarował mi kilka kartonów soku pomarańczowego, śmiejąc się, że przyda mi się witamina C. To naprawdę dodaje otuchy! Następnie ruszyłem na wschód. Choć są tam ogromne restrykcje, to organizacja leży. Na każdej granicy obowiązują inne zasady. Jadąc do Węgier stałem 6 godz. w kolejce do zmierzenia temperatury. Kolejki na granicach to koszmar! Stoi się 4,6 czy 8 godz. i nie można nawet iść spać, a po przekroczeniu granicy można zapomnieć o miejscu na parkingach, bo takich zmęczonych przed tobą jest masa. Moim zdaniem nas, kierowców, najbardziej naraża się właśnie na granicach państw. Kraje, które dotąd uważałem za rozsądne, zawiodły mnie, i odwrotnie. W takich Czechach, Rumunii czy Węgrzech pan na granicy każe pokazać dokumenty bez żadnego dotykania. Nawet Włosi to zrozumieli. Tymczasem wjeżdżając do Austrii, pan musiał przy mnie bardzo dokładnie wszystko wymacać. Miał rękawiczki, ale ile dokumentów nimi dotykał tego samego dnia? Poza tym poprawnie stosowane rękawiczki to rzadkość. Dają one ludziom zbyt duże i przez to złudne poczucie bezpieczeństwa. Na przykład robiąc zakupy na Słowacji, spotkałem Panią ekspedientkę, która miała okrutnie brudne rękawiczki, dziurę na jednym palcu, ale przecież nosi rękawiczki… Lepiej już, by po prostu regularnie myła dłonie.  Jednak na Słowacji mają maski! Czesi zrobili sobie PR tym, że wszyscy noszą maski i pierwsi zatrzymali wirusa w Europie, a nikt nie mówi o Słowakach, którzy reagowali od pierwszego chorego. Już na samej granicy pada pytanie, czy ma się maskę. Jeśli nie, to ma się problem. 

Rzecz, która nas załamuje, to media nakręcające wraz z rządami spiralę pogoni za pieniądzem. Przykład z połowy kwietnia, okolice Venlo na granicy niemiecko-holenderskiej. Są tam 2 granice autostradowe. Na jednej z nich kolega wjeżdżający do Holandii zastał cały komitet powitalny: telewizja, policja i każdy do kontroli. W tym samym czasie na drugiej granicy brakowało tylko kuli suchych gałęzi niesionych wiatrem przez pustynię, rodem z westernów. Jaki przekaz poszedł do ludzi? Wiadomo. Należy jednak uczciwie dodać, że wiele granic ma spore obostrzenia, głównie centralna Europa, która zamknęła ruch prywatny. Dużo rzadsze są też kontrole drogowe, policja nie ma na to zwyczajnie czasu. Nie pamiętam, kiedy stałem w korku.  Auta osobowe to rzadkość niczym niegdyś turyści w Tatrach. 

W niektórych firmach nie pozwala się nam wychodzić z aut, wszystko jest robione za nas, a my tylko podpisujemy dokumenty, jednak na innych odnoszę wrażenie, że problem wirusa dla nich nie istnieje. Są też takie, w których krzyczą na nas, że nie możemy wejść na magazyn w celu załadunku, a chwilę później wołają nas w celu wypełnienia dokumentów (przykład z Włoch). Niektóre kraje wymagają specjalnych oświadczeń na papierze pod groźbą mandatu np. dotyczących kwarantanny dla kierowców wracających do kraju. Fenomenem w tym wszystkim jest fakt, że sami wypełniamy gotowy formularz, wpisując praktycznie to, co chcemy. Masa niejasności, problemy z sanepidem, niesłusznie nakładana kwarantanna. Na niektórych granicach Austrii z Włochami zabraniają się gdziekolwiek zatrzymywać i jechać prosto do Niemiec, a na słowa „muszę zatankować” rozkładają ręce. Cała Europa zdaje się totalnie nie ogarniać tej sytuacji. Wirus okazał się chyba naszym największym wrogiem. 

Po 2 tygodniach w trasie, spotkaniu masy ignorantów wchodzących na mnie w poczekalniach, sklepach, toaletach, a od dezynfekowania rąk, telefonu, dokumentów czy kluczyków prawie zwariowałem. Tutaj zdezynfekowałem kluczyki i telefon, lecz dotknąłem brudną ręką i dezynfekcja idzie od nowa. Frustracja narastała we mnie niesamowicie. W pewnym momencie musiałem nieco odpuścić i zwyczajnie oswoić się z sytuacją. 

Cyferki też nie mówią nam wszystkiego. Gdy ktoś ze znajomych, słysząc, że jadę z UK do Włoch, zaczyna się martwić, ogarnia mnie śmiech, bo w Wielkiej Brytanii czuję największe zagrożenie przez totalną ignorancję obywateli tego kraju. Włosi pogrążeni w kryzysie pilnują się teraz bardziej niż ktokolwiek.

Jeśli miałbym jakoś podsumować sytuację kierowców w Europie podczas kryzysu, powiem tak: napisałem te słowa chaotycznie, aby oddać tę sytuację. Chaos! Totalny chaos. Tutaj trzeba mieć jakiś dokument, tutaj już nowa wersja, tam kontrole, których nie ma, kwarantanna tu jest, tam nie ma, chcemy wziąć prysznic, ale brak dostępu etc. 

Zdarzają się jednak chwile, w których człowiek się uśmiecha. 

Wracając wczoraj z Anglii, minąłem wywieszony na wiadukcie transparent:

„We <3 U truckers. Thank You”. 

W takich momentach człowiek nabiera motywacji w całym tym bagnie, bo wie, że nie tylko o pieniądze w życiu chodzi. 

5/5 - (1 głosów)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *