Czarownica z Salem

WYWIAD: Łukasz Rudziński

Jej rodzice musieli uciekać w młodości ze swoich rodzinnych majątków. Spotkali się w polskim klubie młodzieżowym w Kazaniu, gdzie wygrali pierwszą nagrodę, tańcząc mazura. Od czasu mazura byli w sobie zakochani. Zachwycona teatrem mama pani Krystyny Łubieńskiej – aktorki, która od 55 lat zachwyca rolami, występując na deskach w Teatrze Wybrzeże, oświadczyła pewnego dnia, że kiedy wyjdzie za mąż i urodzi córkę, to córka zostanie aktorką. Kiedy więc Profesor Bardini zapytał przystępującą do egzaminu Krystynę „dlaczego chcesz być aktorką?”, odpowiedziała zgodnie z prawdą: „bo tak kazała mi mama”. Wszyscy w komisji wybuchli śmiechem.

Krystyna Łubieńska – aktorka, od prawie 70 lat na scenach teatralnych. Od 1958 roku w Teatrze Wybrzeże, w którym do dziś występuje w spektaklu „Czarownice z Salem” w reż. Adama Nalepy. Ma niespożytą energię i aktywnie uczestniczy w życiu kulturalnym Trójmiasta, organizując i uczestnicząc w licznych spotkaniach autorskich i towarzyskich. Działa też społecznie (należy do Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego), jest członkiem licznych stowarzyszeń i klubów, zajmujących się działalnością charytatywną. Jest także laureatką wielu nagród i wyróżnień za wybitne osiągnięcia artystyczne i działalność społeczną (m.in. Gloria Artis, Złoty Krzyż Zasługi, Sopocka Muza).

Podobno wiele o nas mówi to, skąd się wywodzimy. Pani dzieciństwo przypadło na niezwykły czas – lata 30. i II wojna światowa. Wspomina Pani, że rodzice zawsze okazywali wiele czułości wobec siebie i dzieci.

Wyszłam z takiego domu, w którym rodzice byli bardzo zaangażowani uczuciowo. Zapamiętałam fragment jednego z wierszy, który napisał mój tata dla mamy: „w twoje wielkie, przecudowne oczy chciałbym patrzeć i patrzeć bez końca”. Rodzice poznali się w Kazaniu. Moja mama razem ze swoimi rodzicami uciekła z majątku Aleksandrowo, z terenu dzisiejszej Litwy. Mój ojciec Aleksander Rząrzewski uciekł z Warszawy. Ojca rodzice mieli majątek na Wołyniu o wdzięcznej nazwie Rozkosz. W polskim klubie młodzieżowym wygrali pierwszą nagrodę, tańcząc mazura. Od czasu mazura byli w sobie zakochani. W 1918 roku tata wstąpił do wojska polskiego i uczestniczył w walkach o Lwów, a w 1919 roku w walkach o Pomorze (w armii generała Józefa Hallera) oraz w wojnie z Rosją w 1920 roku. Rok później zdał maturę i wstąpił do Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie. W 1924 roku otrzymał dyplom i dostał się do warszawskiego oddziału Banku Cukrownictwa, gdzie awansował do stanowiska dyrektora. Wkrótce ożenił się z moją mamą, Marią z Glińskich. My z bratem Maćkiem krótko mogliśmy się cieszyć jego obecnością, bo chociaż był oficerem rezerwy, uważał, że musi iść na wojnę. Pożegnali się z mamą modlitwą. Niestety, już do nas nie wrócił. Został rozstrzelany w Katyniu w 1940 roku. Mama w czasie okupacji działała w podziemiu, więc i ja w czasie Powstania Warszawskiego jako dziecko pomagałam w punkcie sanitarnym, a czasem przenosiłam  meldunki. W czasie wojny straciliśmy wszystko. Mama została sama ze mną i bratem. Wyjechaliśmy ze zniszczonej Warszawy i wylądowaliśmy w Zakopanem. Mama zaprzyjaźniła się z doktorem Firlejem, wspaniałym i majętnym człowiekiem. Często, długo ze sobą rozmawiali. Chociaż nie byli nawet na „ty”, doktor Firlej zaproponował mamie małżeństwo. Mama już wtedy wiedziała, że ojciec zginął w Katyniu. Dostaliśmy taką informację z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. I odpowiedziała doktorowi: „panie doktorze, ja mam jedno serce i oddałam je mojemu mężowi. Proszę wybaczyć, drugiego nie mam”.

Maria z Glińskich, mama Krystyny Łubieńskiej. Fot. Archiwum prywatne

Dzisiaj o taką szlachetność trudniej?

Teraz świat jest zupełnie inny. To bardzo smutne, że świat zrobił się taki brutalny i nie ma w nim miejsca na delikatność uczuć. Za chwilę nie będziemy w ogóle wiedzieli, co to jest miłość. Ludzie są coraz bardziej wpatrzeni w siebie, a nie w to, co nas otacza. Czasem wydaje mi się to aż niewiarygodne, że miałam kontakt z innym światem, ale nie mogę narzekać, bo moje życie było niezwykle kolorowe.

Aleksander Rząrzewski, ojciec Krystyny Łubieńskiej. Fot. Archiwum prywatne

Jednym z tych kolorów jest niewątpliwie aktorstwo. Tyle że pani została aktorką nie z własnej woli…

Tak. Zostałam nią z woli mamy. Mój dziadek stryjeczny, Julian Gliński, przyjaźnił się z Emilem Młynarskim (dziadkiem Wojtka Młynarskiego). Kiedy Litwa odzyskała niepodległość, żaden z nich nie chciał zostać Litwinem. Wyjechali więc do Polski, do Warszawy. Dziadek Julian kupił ziemię pod Warszawą i nazwał ją Aleksandrów, pewnie po to, by pachniała mu rodzinnym Aleksandrowem. Emil Młynarski został dyrektorem Teatru Wielkiego w Warszawie, a że się przyjaźnili, mój dziadek… miał w teatrze swoją lożę i zaprosił z Litwy moją (młodziutką wtedy) mamę. Zobaczyła wtedy wielkich aktorów (Przybyłko-Potocką, Węgrzyna) i tak się zachwyciła teatrem, że oświadczyła: „jak wyjdę za mąż i urodzę córkę, to córka zostanie aktorką”. Wyszła za mąż za mojego tatę i urodziła mnie, ale ja wcale nie chciałam o tym słyszeć. Interesowała mnie architektura wnętrz. Mama nauczyła mnie smakować piękno – piękno życia i piękno dóbr, którymi się otaczamy. W naszym domu rodzinnym było wiele wspaniałych dzieł sztuki. Mama jednak postanowiła, że pójdę na egzamin do szkoły aktorskiej, choć miałam już wtedy zdany egzamin wstępny na Wyższą Szkołę Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Dla mamy, którą bardzo kochałam, poszłam jednak na egzamin do Studia Aktorskiego we Wrocławiu. Na egzaminie wszystkie dziewczyny były wystrojone, a ja w skromnej granatowej spódniczce i białej bluzce, oczywiście nieumalowana. Profesor Bardini zapytał mnie „dlaczego chcesz być aktorką?”, a ja mu na to odpowiedziałam: „bo tak kazała mi mama”. Wszyscy w komisji wybuchli śmiechem. I kazali mi coś zadeklamować. Zrobiłam, co chcieli, nie miałam tremy. I jednak zdałam!

Krystyna Łubieńska. Fot. Archiwum prywatne

Do dziś nie czuje pani tremy przed wyjściem na scenę?

To, co czuję, to nie jest trema. Większość kolegów i koleżanek jednak stresuje się i szuka rozluźnienia w alkoholu, niestety, a mnie wystarczy koncentracja. Jednak tremę miewają nawet najwięksi. W sopockim Grand Hotelu odbywały się tradycyjne „fajfy”. Jako młodziutka wtedy aktorka wystąpiłam ze sławną Ireną Kwiatkowską. Bardzo to przeżywałam. Gdy pani Irena miała wejść na scenę, stałam tuż za nią. Patrzę, a ona cała się trzęsie. Zapytałam cichutko: „pani Ireno, pani ma tremę?”. Odwróciła się i wchodząc na scenę, powiedziała: „Zobaczysz, moje dziecko, im dalej w las, tym więcej drzew!”.

Jednak debiut na profesjonalnej scenie zaliczyła pani na długo przed ukończeniem szkoły aktorskiej.

Gdy byłam małą dziewczynką, rodzice zabrali mnie do opery na „Wieszczkę lalek”. Siedzieliśmy w loży, ale mnie z tej loży wyjęto i wsadzono na huśtawkę. No i huśtałam się na scenie. Po wielu, wielu latach ponownie huśtam się na huśtawce na scenie, tym razem jako 14-latka w „Czarownicach z Salem” w reżyserii Adama Nalepy w Teatrze Wybrzeże. Gram tę nastolatkę do dzisiaj. Takich bajkowych zbiegów okoliczności zaliczyłam całe mnóstwo. Nie zapomnę, gdy reżyser Adam Nalepa powiedział: „powiesz, że masz 14 lat”. Odpowiedziałam, „Adam, przestań, dostanę jajkami, nie będę tego mówić”. Gram w grupie młodych dziewcząt i jednak mówię tę kwestię. Pytano mnie później, jak ja przyjmuję tę drapieżną, wyzywającą scenę. Powiedziałam, że nie mam skrupułów co do tego, jak gram, ale skupiam się na tym, co gram. To jest najważniejsze.

Mówi się, że sport to zdrowie. Pani chyba jest tego samego zdania?

Ja nie piję i nie palę i nigdy tego nie robiłam. To również wyniosłam z domu. Mama zawsze mówiła: „Masz problem? Tysiąc metrów przepłyniesz – nie masz problemu. Masz problem? Bierz narty biegowe – dwie godziny pobiegasz i zapomnisz o problemie”. Aktywność i ruch były ogromnie ważne w moim życiu. Mam żółty czepek i pełnię obowiązki instruktora narciarskiego, więc każda wolna chwila to było pływanie, narty, spacer lub bieganie na biegówkach. Na nartach jeździłam po wielu europejskich trasach: we Francji, Niemczech czy Włoszech. W Trójmieście zaczęłam jeździć konno, bo w dzieciństwie ojciec – rozmiłowany w koniach ułan – zaszczepił mi miłość do koni. Sport wyczynowy mnie nie interesuje około– wolę założyć narty albo popływać. Całkiem niedawno bez trudu przepływałam jezioro.

Krystyna Łubieńska z ojcem. Fot. Archiwum prywatne

Aktywność jest bardzo ważna w pani życiu, a jaką rolę odgrywali w nim mężczyźni?

Pierwszym moim mężem był mój kuzyn Erazm Łubieński, który uwielbiał moją mamę. Pięknie grał na skrzypcach, niestety szybko z tego zrezygnował. Jako młody chłopak, i w dodatku kuzyn, często bywał w naszym domu. Biegaliśmy naokoło stołu, a ja śmiejąc się, wołałam: „twoja rodzina podawała mojej strzemię!”. Znaliśmy się od najmłodszych lat i wspólnie dorastaliśmy. Gdy „wydoroślałam”, zakochał się we mnie. Ukląkł, wziął nóż kuchenny i powiedział mojej mamie: „maminko, jeśli ona za mnie nie wyjdzie, to ja się zabiję!”, a ja powiedziałam: „za wariata nie wyjdę!”. Ale wyszłam za niego. Bardzo przeżyłam naszą noc poślubną, bo Eraś wstał, ubrał się i powiedział: „Wychodzę. Muszę przewieźć uran przez granicę rosyjską”. Wcześniej nie mógł o tym mówić, ale po ślubie mogłam poznać prawdę. Wyszedł i dopiero po dwóch dniach wrócił. Miałam 18 lat, byłam naiwna i pomyślałam, że mam w domu bohatera. Niedługo potem szłam ulicą i spotkałam kolegę mojego męża, który powiedział: „Pani Krysieńko. Pani pozwoliła w noc poślubną pójść mężowi na brydża? Pani jest naprawdę wspaniała!”. Nogi się pode mną ugięły.

Eraś grał w karty niemal bez przerwy. Byliśmy razem parę lat. Miałam tego dość i kazałam mu wybierać: albo karty, albo ja. I odeszłam od niego. Bardzo to przeżyłam. Minęło trochę czasu i w sopockim SPATiF-ie poznałam mojego Józefa. Wtedy to było cenione miejsce spotkań bohemy artystycznej. Józef Kuszewski (pierwszy dyrektor Muzeum Historycznego Miasta Gdańska) zapytał tam swojego kolegę muzealnika, kim jestem, no i zostaliśmy sobie przedstawieni. Umówiliśmy się na spacer. Poszliśmy na ten spacer następnego dnia, akurat 8 maja, w dzień obchodów zakończenia II wojny światowej, a tematów nam nie brakowało. Spacer skończył się tak, że byliśmy razem prawie czterdzieści lat. Miał encyklopedyczną wiedzę: historia, poezja, film, polityka, kultura – rozmawialiśmy o wszystkim. On również, jak Eraś, uwielbiał moją mamę. Moje życie prywatne bardzo pięknie się ułożyło. Józio zaprzyjaźnił się z Erasiem, bo Eraś często do nas przyjeżdżał. Obaj byli zachwyceni moją mamą, czasem zaczynałam się zastanawiać, gdzie jest moje miejsce w tym trójkącie. Eraś jednak zachorował na raka i przed śmiercią napisał do mnie list, w którym oznajmił, że byłam jedyną kobietą, którą naprawdę kochał.

Czuje się pani spełnioną aktorką?

W teatrze zagrałam ogromnie dużo. Najbardziej podoba mi się to, że miałam sto pięćdziesiąt twarzy innych kobiet. Grałam królewny, księżniczki, zwyczajne kobiety i kurtyzany. Byłam m.in.  Kasandrą w „Orestei”, Kaśką w „Poskromieniu złośnicy”, Tytanią w „Śnie nocy letniej”, Ofelią w „Hamlecie”, a niedawno Roswitą w „Blaszanym bębenku”. Grałam bardzo dużo, a gdy nie grałam, to próbowałam. Próby kończyły się czasem o dziesiątej, jedenastej wieczorem. Pracowałam z największymi reżyserami – Zbyszkiem Cybulskim, Bogumiłem Kobielą, Zygmuntem Hübnerem, Andrzejem Wajdą, Bohdanem Korzeniewskim, Tadeuszem Mincem, Maciejem Prusem, Krzysztofem Kolbergerem, Krzysztofem Babickim, a teraz moim dyrektorem jest Adam Orzechowski, który również jest reżyserem. Dzięki teatrowi byłam nawet na festiwalu w Korei Południowej, z „Caligulą” w reżyserii Babickiego. Gdy pojechaliśmy z „Hamletem” w reż. Wajdy do Brna i Pragi, to jedyny raz w życiu zdjęto nas (z Fettingiem-Hamletem) ze sceny i na rękach niesiono po teatrze. Teraz by się to raczej nie zdarzyło. W filmie „Mewy” Jerzego Passendorfera zagrałam dziewczynę, która prowadzi dom schadzek. Moja kariera filmowa mogłaby być pewnie bardziej okazała, choć z filmem „Mój stary” Janusza Nasfetera objechałam dwadzieścia sześć stanów USA. Wtedy Ameryki nie zaakceptowałam.

Dlaczego?

Niestety, wszystko to, co mi się nie podobało, przyszło do nas. Gdy pierwszy raz w życiu zobaczyłam Montreal, a potem Nowy Jork, to pomyślałam, że te wielkie betonowe miasta  budowane są przeciwko psychice człowieka. Zaproszono mnie na herbatę na 43. piętro któregoś drapacza chmur i zwrócono uwagę, że filiżanka przesuwa się raz w jedną, raz w drugą stronę. Te wieżowce cały czas się poruszały! Natychmiast stamtąd uciekłam. Dziwiła mnie moda, w której dziewczyny bez względu na sylwetkę, opinają pupy i eksponują piersi – teraz, jak wiadomo, nasze dziewczęta w niczym już Amerykankom nie ustępują. Wówczas śmiałam się z Amerykanów, którzy musieli mieć lepszy samochód od sąsiada. Na każdym kroku podkreślałam, że u nas jest lepiej. Gdy pytano mnie, czy ludzie w PRL-u nie są bogaci, mówiłam, że tak, ale za to nie mają takich brzuchów, jak tutaj. Podobała mi się tam tylko przyroda. Za sto dolarów, które zarobiłam, promując film, kupiłam sobie samochód austin 1100 i zwiedzałam Stany Zjednoczone na własną rękę. W Rockefeller Center w Nowym Jorku zaproszono mnie na kobiece spotkanie. Padło pytanie: „kiedy po raz pierwszy zostałaś pocałowana?”. Amerykanki mówiły o pocałunku w parku, na imprezie, w trakcie tańca. Ja powiedziałam „w łóżku”. Oczywiście dostałam najwięcej głosów za odwagę i poproszono mnie o szczegóły. Powiedziałam, że moi rodzice przyjaźnili się z rodzicami chłopca, który miał wtedy 6 lat, czyli mniej więcej tyle, co ja. Często się razem bawiliśmy. Raz był przeziębiony i leżał w łóżku. Szybko poszłam do jego sypialni, a on się tak ucieszył na mój widok, że mnie pocałował. I to był właśnie mój pierwszy pocałunek. Zdecydowałam, że nagrodę przeznaczę na cele charytatywne. Jeden z chicagowskich milionerów zaproponował mi małżeństwo. Pomyślałam wtedy, że jakbym miała żyć w takim mieście jak Nowy Jork lub Chicago, to po dwóch tygodniach popełniłabym samobójstwo. Milioner ten specjalnie dla mnie wyprawił bal i poprosił mnie o rękę. Mówił: „jesteś moim przeznaczeniem”, gdy mu odpowiedziałam, że go nie kocham, zapewniał: „pokochasz mnie, bo dam ci wszystko, czego tylko sobie zażyczysz”. Moje koleżanki, którym opowiedziałam o tym po powrocie, nie mogły uwierzyć w to, że odrzuciłam taką partię. Dla mnie małżeństwo bez miłości nie ma sensu. W moim domu byłoby to niemożliwe.

Niezwykłą historią rodzinną jest romans Pani babci z Żeromskim, przez co autor „Przedwiośnia” uczynił ją pierwowzorem Laury Kościenieckiej.

Moja babka Aniela wróciła do Polski z Paryża, gdzie pochowano mojego stryjecznego dziadka, znanego literata (pseudonim AÖR), do swojego majątku Łysów Podlaski na Podlasiu i szukała guwernera dla moich kuzynów Marysi i Adasia. Ktoś jej polecił chorego Stefana Żeromskiego. Babka zajęła się nim, jeździła z nim po lekarzach. Nie wiadomo, czy bez jej pomocy Żeromski w ogóle by wyzdrowiał. Myślę, że od razu się jej spodobał, często grała dla niego na fortepianie. Była od niego starsza – on miał 24 lata, a ona 30. Barbara Wachowicz tak cytowała zapiski Żeromskiego w swojej książce: „Kilka dni temu jechałem z panią Anielą w zakrytym szczelnie powozie. Wesoła to była jazda. Tak namiętnej kobiety nie widziałem i chwalić Boga, że jedna tylko jest może taka”. Stefan Żeromski zachwycał się moją babką, że zna tyle języków, że taka Europejka, ale prawda jest taka, że on co pięć minut kochał się w innej kobiecie. Zakochał się także w siostrze Anieli – Natalii, żonie lekarza. Moja babka strasznie to przeżywała, bo przestał się nią interesować. Wtedy w jego pamiętniku stała się „głupią babą, co ściąga majtki i rozkłada nogi”. Natalia chodziła z nim na randki w te same miejsca co wcześniej Aniela. W końcu ją też porzucił i wyjechał. W „Przedwiośniu” opisał Anielę jako Laurę Kościeniecką. Mimo to na pogrzebie Żeromskiego moja babka się zjawiła. Tak jak Laura w „Przedwiośniu” wyszła za mąż po raz drugi. Jednak to Żeromski był największą miłością jej życia.

Podobno teatr uratował pani życie. Jak do tego doszło?

Grałam wtedy w „Ożenku” Gogola w Teatrze Wybrzeże. Miałam mieć kilka dni wolnego, więc załatwiłam sobie lot do Smoleńska z okazji rocznicy zbrodni katyńskiej, by złożyć kwiaty na mogile ojca. Dosłownie za pięć dwunasta dyrektor Adam Orzechowski (reżyser znakomitego „Ożenku”), powiedział: „Pani Krysiu, nie może pani lecieć, bo sześć „Ożenków” zostało w całości sprzedanych”. Powiedziałam, że mam już załatwiony lot do Smoleńska, ale nie było odwrotu. W piątek 8 kwietnia zadzwoniła do mnie Krysia Bochenek, z którą organizowałyśmy przez tyle lat Ogólnopolskie Zjazdy Krystyn, i mówi: „Jak to nie lecisz? Przecież masz miejsce obok mnie”. Przeprosiłam, powiedziałam, że nie mam wyboru i muszę grać. Umówiłyśmy się, że jak wróci,  spotkamy się i zrobimy Kryśki w Gdyni. I tak się pożegnałyśmy. Już na zawsze, bo to był samolot rządowy z polską delegacją i prezydentem Lechem Kaczyńskim… To była wielka tragedia dla nas wszystkich.

Jaka jest rola zwierząt w pani życiu?

Dom bez zwierząt to nie jest dom. Mój brat i ja mieliśmy zwierzęta. Józio uwielbiał koty, więc były koty, a potem psy – był Firek, wciąż jest ze mną Agatka. Zwierzę potrafi kochać. Myślę, że zwierzęta są lepsze od ludzi. Przywiązanie kota lub psa do właściciela jest bez porównania większe niż miłość człowieka do człowieka. Musimy pamiętać o tym, że jesteśmy częścią przyrody. Łatwo o tym zapominamy, bezmyślnie ją niszczymy i tym samym niszczymy siebie. W majątku moich dziadków nie wolno było polować. Ja mięsa nie jem, w domu się go nie jadło. Mój ojciec był ciężko ranny w Bitwie Warszawskiej i zarządzono mu specjalną dietę – nie mógł jeść mięsa. Gdy jeździłam na festiwale teatralne, to do mojego wieprzowego kotleta ustawiała się kolejka kolegów. Dzieliłam między chętnych mój kotlet i w zamian za to dostawałam sałatkę.


Krystyna Łubieńska z mamą. Fot. Archiwum prywatne

Co dla pani znaczy „być kobietą”?

Uważam, że kobiety to lepsza połowa ludzkości. Jesteśmy dużo lepsze niż mężczyźni. Pomimo tego, że rodzimy dzieci, martwi mnie, że stajemy się coraz bardziej męskie. Kobiety powinny mieć możliwość finansową, by dzieci do szóstego roku życia móc wychowywać w domu. Powinnyśmy przy tym zachować kobiecość i delikatność. Życie przecież jest tak ciekawe i wspaniałe. Sama miałam w nim tyle cudownych przyjemności. Zwiedziłam pół świata, grałam na różnych kontynentach. Nie potrzebuję internetu, choć posiadam telefon komórkowy z ekranem dotykowym. Ale jak do mnie dzwonią i mówią, że ofertę przyślą mailem, to pytam „a co to jest mail”? Takie rzeczy są mi do niczego niepotrzebne, bo uważam, że cywilizacja nas zabija.

5/5 - (2 głosów)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *