Terapeuta jak z filmu – Armen Mekhakyan

Rozsądek podpowiada, żeby nie pozbywać się drogocennego obrazu tylko dlatego, że doznał uszkodzenia – ma zbyt wielką wartość. Ten sam rozsądek powinien też podszepnąć, że naprawa nie będzie polegała na podklejeniu taśmą, ale na wezwaniu specjalisty, który skrupulatnie – warstwa po warstwie – sprawdzi, gdzie tkwi źródło zniszczeń, a potem przystąpi do często mozolnych działań naprawczych. O tym, jak uczestniczy w ponownym „sklejaniu” par i jak pomaga mu w tym Julia Roberts, rozmawiam z psychologiem, psychoterapeutą, mediatorem sądowym oraz strategiem biznesowym Armenem Mekhakyanem.

Podobno naszego szeleszczącego języka uczyłeś się od zera poprzez wielogodzinne oglądanie telewizji. Może stąd wzięło się żywe zainteresowanie, którym darzysz dziś ruchomy obraz, kino i świat filmu?

Zacząłem od gorliwego oglądania debat sejmowych, aż do momentu, kiedy się dowiedziałem, że jestem na złym kanale i śledzę tak naprawdę czeską scenę polityczną (śmiech). Polskiego nauczyłem się w praktyce, już jako dorosły człowiek, a filmy odegrały w tym procesie istotną rolę.

O zawodzie psychologa marzyłeś jeszcze w Armenii?

Nie, wiedziałem natomiast, że muszę robić coś, co jest związane w mówieniem, na początku widząc się w roli aktora. A złożyło się tak, że słów jak najbardziej używam dziś jako narzędzi, choć w zupełnie innej roli. Od 10 lat pomagam ludziom w rozwoju osobistym. Zanim zostałem psychologiem, musiałem jednak zgromadzić środki, żeby w ogóle móc sobie pozwolić na studia. Imałem się różnych zajęć, bo moim celem od zawsze było osiąganie celów. Parafrazując słowa Fryderyka Nietzschego, nie trzymałem się uparcie raz obranej drogi, lecz konsekwentnie dążyłem do celu.

Wtedy niejako sam się budowałeś w nowej rzeczywistości, a dziś doradzasz, jak zbudować siebie w rzeczywistości biznesowej. Czy psychologia biznesu to twoja ulubiona psychologia?

Nie tyle ulubiona, ile początkowa – od niej się zaczęło. Po studiach zająłem się najpierw właśnie pracą w korporacjach, tworzeniem strategii HR, pracą w konflikcie, mediacjami i rzeczywistością związków zawodowych, potem zacząłem pracować ramach praktyki prywatnej, początkowo nadal opierając się na psychologii biznesu. Obecnie czerpię wyjątkową przyjemność, łącząc obszar kliniczny z biznesowym.

Fot. Dorota Raczynska

Jak to jest z terapią par?

Zazwyczaj najpierw gabinet odwiedza partnerka z jakimś problemem i rzadko od razu przyznaje, że chodzi o relację, to wychodzi na jaw później. Niektóre pary zjawiają się od razu z założeniem, że trzeba się rozstać, że nic się z tym nie da zrobić i zastanawiamy się wspólnie, jak to zrobić po ludzku. Większość to jednak oczywiście tacy, którzy chcą związek ratować, ale bywa, że mylnie oczekują, że to terapeuta sprawi, że będą razem do końca życia, że coś zorganizuje, zarządzi, zdecyduje…

Przywróci stan z początku związku?

Tylko że często wcale nie jest tak, że na początku było dobrze. Dziś to wida, bo partnerzy są na innym etapie życia, mają inne oczekiwania, są najzwyczajniej w świecie innym ludźmi. Chętnie pomogę, ale w tym, żeby odkryć, co się wydarzyło i co można zrobić, żeby problemy rozwiązać. Największy kłopot jest z tym, że ludzie czasami wcale nie chcą sprawdzić, co się zadziało. Brak seksu lub niedopasowanie w tym względzie, to częsta bolączka. Partnerzy przychodzący na sesje są straszliwie zawstydzeni, kiedy tylko padają pytania dotyczące seksualności: „Czy czerpiecie Państwo satysfakcję tak jak kiedyś albo w ogóle?”. Moim zdaniem jest to w dużej mierze kulturowe i wywołuje ogromne trudności komunikacyjne. Potem zaczynamy dyskutować w sposób bardzo stosowny i szybko dochodzimy do poczucia, że to taki sam temat jak każdy. Wtedy okazuje się, że od lat w ogóle o tym nie rozmawiają, bo oboje partnerzy czują się odrzuceni i zastanawiają się, czy są dla siebie atrakcyjni.

Pojawia się złość?

Na początku jest zainteresowanie, delikatne i subtelne próby, dotyczące najczęściej zmiany zachowań partnera/ki, a potem, kiedy nie ma efektu, przychodzi złość, która niestety wylewa się jak z wiadra na zupełnie inne sfery życia. Nagle prozaiczna sprawa związana z odwożeniem dziecka do szkoły czy oglądaniem serialu wywołuje karczemną awanturę.

Pary kłócą się przy tobie?

Tak, zdarza się i w sumie dobrze, bo gabinet to platforma, na której można rozmawiać tak, żeby się nie ranić, żeby komunikat był dobrze przekazany i nieprzeinaczony.

O co się kłócimy najczęściej?

O seks, pieniądze i dzieci – czyli to, o czym nie rozmawiamy na pierwszej randce (śmiech).

Może to nie jest dobry obszar do jakichkolwiek uogólnień, ale ile czasu powinna trwać taka terapia?

Terapia par może trwa od kilku miesięcy do roku, ale czasem wystarczy kilkanaście spotkań, zależy od pary, nurtu terapeutycznego i terapeuty. Mediacja rodzinna jest krótsza – zazwyczaj polega tym, żeby ludzie dogadali się w jakiejś sprawie w obecności psychologa lub mediatora.

Kino jest twoja pasją?

Tak, to wyjątkowe połączenie życia, psychologii i aktorstwa. Dla mnie kino jest łącznikiem między przeszłością a przyszłością.

Czym jest narzędzie filmoterapii w procesie naprawiania związków?

Film to niesamowity symulator emocji. Podczas oglądania wchodzimy w czyjeś emocje i przeżywamy je razem z bohaterami. Mózg nie odróżnia bowiem w tym momencie, czy to są prawdziwe czy iluzoryczne odczucia. Gdyby tak nie było, nie płakalibyśmy na filmie ani nie byli w stanie się przestraszyć.

Filmoterapia jest idealna, kiedy pojawiają się u mnie hipotezy, że pewne problemy z życiem seksualnym mogą się wiązać z tym, że partnerka miała trudne doświadczenia w przeszłości, a nie jestem ich pewien i mnie mogę spytać wprost, bo jest na to za wcześnie. Doskonale zweryfikuje to na przykład film, który pokazuje szczęśliwą i zakochaną parę, ale porusza też kwestie nadużyć seksualnych w dzieciństwie czy młodości. W osobie borykającej się z takim problemem wywoła nieprawdopodobnie silne emocje. Czasem w dyskusji po projekcji uczestnicy procesu zaczynają bronić konkretnych bohaterów, wypowiadają się automatycznie w ich imieniu. Mam wówczas możliwość – nie przerywają rozmowy o bohaterach filmu – dostarczyć konkretnych rozwiązań teoretycznie dla nich, a tak naprawdę dla osób, które się z nimi utożsamiają. Wszystko odbywa się przy zachowaniu pozorów anonimowości. Film służy na początku do tego, żeby nie odzierać z prywatności.

Czy z kompulsywnym oglądaniem seriali nie jest analogicznie tak, że czując jakiś deficyt we własnych emocjach, chcemy się nimi nasycić, wchodząc w czyjeś życie? Zapomnieć o swoim pustostanie emocjonalnym i pożyć trochę w ciele fikcyjnych postaci?

Kompulsywne oglądanie nie różni się niczym od innych kompulsji, na przykład od jedzenia słodyczy. Bywa, że to konsekwencja stanów lękowych czy depresji. Nie ma nic złego w tym, żeby się cieszyć emocjami, których brakuje nam na co dzień, ale robi się już bardzo poważnie, kiedy kompulsja pojawia się każdorazowo w ślad za napięciem.

Trzeba pilnować, żeby to nie serial kołysał nas do snu? Bo chyba sporo mówi o nas to, co się dzieje w głowie przed zaśnięciem: planowanie, marzenia, zamartwianie…

Jeśli chodzi o dobre praktyki przed snem, czyli po prostu higienę snu, najlepiej wtedy nie planować, bo to może wzmagać lęki u osób z takim predyspozycjami. Musimy się po prostu wygasić, a niebieskie światło ekranu w tym nie pomaga. Jeśli odpływanie przed serialem nas nie uspokaja, nie róbmy tego. Bo co, jeśli kończy się sezon, a nie wiadomo czy bohater przeżyje? (śmiech)

WYWIAD: KAMILA RECŁAW

3.7/5 - (3 głosów)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *