W sidłach fanatyzmu. Recenzja „Czarownic z Salem” Adama Nalepy

Adamowi Nalepie z powodzeniem udało się przenieść na deski Teatru Wybrzeże „Czarownice z Salem” – sztukę Arthura Millera o XVII-wiecznych procesach o czary. I choć od wydarzenia, wokół którego toczy się fabuła przedstawienia, minęły ponad trzy wieki, okazuje się, że jest ono nadal aktualne.

Spektakl zaczyna się od sceny parodiującej koncerty gwiazd popu i stąd celowo balansującej na granicy kiczu, gdy lokalna wariatka, Tituba (Sylwia Góra-Weber), urządza występ wokalny. Przedstawia swój band, złożony z kilku pijanych nastolatek, śpiewa i zachęca do tego publiczność. Tak rozrywa się ściana między sceną a widownią, widz staje się na moment częścią spektaklu, z podglądacza zamienia się w uczestnika i z chwilą, gdy sobie to uświadamia, trudniej odnaleźć mu się w ramach sztuki. To uczucie jednak szybko mija, gdy przed aktorami ponownie tworzy się granica. Można dać się porwać biegowi fabuły, która z każdą sceną zaczyna nabierać tempa i gęstnieje od emocji – złości i poczucia bezradności.

Historia prawdziwa

Grupka dziewcząt z Salem spotyka się w nocy w lesie na wspólnej zabawie. Tańczą, spożywają alkohol i w pijackim uniesieniu wykrzykują swoje skryte życzenia. Temu wszystkiemu, jak okaże się na drugi dzień, przyglądał się miejscowy pastor, Samuel Parris (Robert Ninkiewicz). Zachowanie nastolatek wzbudza jego podejrzenia, zwłaszcza że po leśnej libacji jego córka zapada w dziwną chorobę. Lekarz pozostaje wobec tego przypadku bezradny, podejrzewa jednak, że przyczyna może tkwić w siłach nadprzyrodzonych. Pastor sprowadza zatem specjalistę od egzorcyzmów, duchownego Johna Hayle’a (Cezary Rybiński). W tym czasie wioskę zdąży już obiec plotka o grasujących w Salem czarownicach.

W 1692 roku w tytułowym miasteczku oskarżono o czary dziesiątki kobiet. Te, które przyznały się do magicznych praktyk, wypuszczono na wolność, resztę – powieszono. Życie straciło 18 czarownic. Ta historia wydarzyła się naprawdę. W 1953 roku na karty dramatu przeniósł ją Arthur Miller, a 60 lat później wystawił na scenie Teatru Wybrzeże Adam Nalepa. I choć od wydarzenia, które stało się kanwą spektaklu, minęły ponad trzy wieki, okazuje się, że nadal jest ono aktualne. Procesy czarownic można potraktować bowiem jako pretekst do opowiedzenia o zagrożeniach płynących z uniwersalnych ludzkich postaw, jakimi w tym przypadku są fanatyzm religijny, nienawiść, cynizm i bezwzględność.

Niebezpieczeństwo fanatyzmu

Wystarczyło oskarżenie rzucone przez pozornie niewinne nastolatki, by cała wioska popadła w paranoję, a niemal wszystkie mieszkanki Salem stanęły przed sądem. Torturowane, mogły przyznać się do kontaktów z diabłem i odzyskać wolność lub nieugięcie wypierać się zarzucanych czynów i zginąć na szubienicy. A to wszystko dlatego, że kilka młodych, bawiących się w lesie dziewczyn, zostało oskarżonych o czary i dla zachowania reputacji postanowiło odsunąć od siebie podejrzenia. Jak to jednak możliwe, że udało im się wywołać lawinę nienawiści i posłać na śmierć kilkanaście kobiet? Trudno wytłumaczyć nieracjonalność fanatyzmu, dlatego spektakl udziela tylko częściowej odpowiedzi na to pytanie. Czyni to tam, gdzie zawiść podszyta jest interesem jednostki. W roli oskarżycieli stają ci, którzy na procesach mogli zyskać: pastor – poprawioną reputację; sędzia (Grzegorz Otrębski) – szacunek dla siebie i instytucji sądu; właściciel ziemski Putnam (Krzysztof Matuszewski) – stracony na rzecz Gilesa Coreya (Jarosław Tyrański) grunt rolny; jego żona (Magdalena Boć) – poczucie sprawiedliwości po stracie swoich nowo narodzonych dzieci, o których śmierć podejrzewała siły nieczyste; Abigail (Katarzyna Dałek) – związek z Johnem Proctorem (Mirosław Baka), gdy ten po procesie żony zostałby wdowcem. Plotka o czarach otworzyła ich rany, obudziła dawne żale i spory. Dała tym samym impuls do zaznaczenia swojej dominującej pozycji i wykorzystania jej dla osiągnięcia własnych celów. Tak religia staje się w spektaklu Nalepy synonimem bezmyślności, amoralności i bezwzględności, a władza utożsamia się z interesownością, kłamstwem, zawiścią oraz słabością. To odkrycie zresztą nienowe – religia i polityczna dominacja od wieków muszą mierzyć się z napiętnowaniem.

Paradoks władzy

W tej sztuce władza tylko pozornie łączy się z siłą. Bo czy można by ją przypisać niepewnym siebie, zagubionym i podszytym strachem o konsekwencje swojej zabawy dziewczętom? Dają się przecież zmanipulować pastorowi, sędziemu oraz najstarszej, Abigail, i za ich naciskiem wymyślają kłamstwa o czarownicach. Wystarczy jednak słowo Proctora, by jego podwładna, Mary, wycofała się z wcześniejszych zeznań czy majestat sądu, żeby Ruth (Krystyna Łubieńska) zaczęła się wahać co do prawdziwości swojego oskarżenia. Słaby jest też pastor Parris, który choć początkowo z zimną krwią skazuje mieszkanki Salem na stryczek, to widząc spustoszenie, jakie wywołało polowanie na czarownice, z przerażeniem zaczyna błagać podejrzanych o przyznanie się do winy, byleby tylko zatrzymać spiralę śmierci i nienawiści. Silny pozostaje jedynie Sędzia, gdy do samego końca bezwzględnie wydaje wyroki.

Tę gęstą, wypełnioną grozą atmosferę sztuki podkreślają doskonale przygotowane efekty audiowizualne: mrok, stukający nieustannie deszcz, przeszywający brzęk zwieszających się z sufitu rur i kończące sceny światła stroboskopowe, imitujące silną burzę. Paradoksalnie harmonizują z tym, co dzieje się na scenie poprzez dysharmonię: łamanie ciągłości wydarzeń i wprowadzanie ostrych zgrzytów. Celem jest wzbudzenie uczucia niepokoju oraz zbudowanie napięcia i z powodzeniem ten rezultat zostaje osiągnięty.

O kobietach bez kobiet?

Spektakl „Czarownice z Salem”, jak wskazuje sam tytuł, powinien należeć do kobiet, wydaje się, że to jednak mężczyźni odgrywają z nim główne role. Tworzą bowiem bardziej wyraziste osobowości: bezwzględny Sędzia, nieubłagany Parris, zaborczy i porywczy Proctor przyćmiewają postaci kobiece: skazaną Rebecę, której milczenie miało dodać rysu waleczności i godności, a uwydatniło jedynie nieokreśloność; znerwicowaną i podejrzliwą Elizabeth Proctor, milknącą w odpowiedzi na złość męża i niedojrzałe, nieco głupiutkie nastolatki. Wśród nich wyróżniają się jedynie pewna siebie, zdecydowana i przebiegła siostrzenica pastora Abigail oraz Ann Putnam – dążąca za wszelką cenę do skazania winnych za śmierć swoich dzieci. Trudno jednak mówić o jednostkach, wytypować główne postaci. Wynika to z konstrukcji scenariusza, może po części także z przeciętnej gry aktorskiej. Warsztat aktorów jest, co prawda, poprawny, ale niewybitny, a to pozostawia uczucie niedosytu. O wartości „Czarownic z Salem” decyduje raczej interesująco skonstruowana fabuła, która wywołuje różnorodne emocje – od śmiechu, przez bezsilność, po złość – dzięki czemu nie pozostawia widza obojętnym. Zakorzenia się i skłania do refleksji jeszcze na długo po spektaklu.

Foto: Dominik Werner

Tekst: Dominika Prais09

Oceń ten artykuł

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *