Cud. Tylko tak można określić wypadek, jakiemu uległa w 2007 r. Podczas lotu w Australii chmura burzowa wyniosła ją ponad ziemię na niemal 10 000 m. Na tej wysokości człowiek nie ma szans na przeżycie. Jej udało się bezpiecznie wylądować. O tym zdarzeniu, magii paralotniarstwa i pozostałych pasjach opowiada Ewa Wiśnierska.
Ewa Wiśnierska: Chciałabym z góry uprzedzić, że po polsku wciąż trochę trudno mi rozmawiać. Od 25 lat mieszkam w Niemczech. Wiadomo, że słownictwo kształtuje się w określonym wieku, a ja gdy miałam 20 lat wyjechałam z kraju. Ale od października jestem w Polsce coraz częściej i staram się ćwiczyć.
Dominika Prais: Czy to ma związek z paralotniarstwem?
Nie. W Niemczech mam co prawda szkołę latania na paralotniach, ale nie startuję już w zawodach.
5 lat temu stwierdziłam, że chciałabym spełnić jeszcze dawne marzenia, na których realizację wcześniej nie miałam czasu. Gdy zakończyłam karierę zawodową, poświęciłam się wykształceniu w kierunku psychologicznym i psychoterapeutycznym, co zawsze mnie interesowało. A teraz uczę się jeszcze fotografowania.
Nie tęskni Pani za zawodowym lataniem?
Przyznam, że to latanie było dosyć specyficzne i nieco zdusiło pasję, jaką miałam na początku. Bo często trzeba było latać w warunkach, w których poza zawodami z pewnością by się nie latało. Jednak gdy się na tym zarabia, po prostu nie ma wyjścia. Kiedy więc zrezygnowałam ze startów w zawodach poczułam się szczęśliwa, nie ciążył już nade mną przymus. Teraz latam wyłącznie po to, by sprawić przyjemność sobie lub innym. Czasem w tandemach, by pokazać ludziom, jak piękne jest paralotniarstwo. Organizuję też kursy dla pilotów, którzy chcą udoskonalić swoje umiejętności. Przez dwa tygodnie sierpnia prowadziłam dwa takie szkolenia. Radość moich „uczniów”, obserwacja ich postępów, możliwość dzielenia się swoją pasją dają mi dużo więcej satysfakcji niż udział w zawodach. Choć one też przez jakiś czas napełniają szczęściem, ale to szczęście egoistyczne.
Mam jednak wrażenie, że u początków kariery to właśnie sukcesy stały się dla Pani motorem napędowym.
Nie do końca tak jest. Rzeczywiście szybko zaczęłam wygrywać, ale to raczej dążenie do perfekcji popychało mnie dalej. Odkąd tylko zaczęłam latać, była we mnie chęć uczenia się jak najwięcej i jak najszybciej, potrzeba chłonięcia wiedzy. Zupełnie nie myślałam wtedy o profesjonalnym lataniu. Dopóki ktoś mnie nie namówił do udziału w zawodach w Niemczech. Przekonywał, że tam latają lepsi piloci, mogłam się od nich więcej nauczyć. Spróbowałam – okazało się, że w tym pierwszym starcie zajęłam wśród dziewczyn drugie miejsce, co było dla mnie dużym zaskoczeniem i zachęciło do latania na zawodach. Przekonałam się, że rzeczywiście mogę doskonalić swoje umiejętności przez obserwację lepszych zawodników. Na bieżąco weryfikowałam też swoje błędy.
Stawia Pani wyraźną granicę między lataniem zawodowym a hobbystycznym. Mam wrażenie, że w Polsce dominuje raczej drugi typ paralotniarstwa.
Nie zgodzę się z tym. Myślę, że w każdym kraju większość paralotniarzy lata dla przyjemności. Znam jednak mnóstwo Polaków, którzy startują także w zawodach i są bardzo ambitni. Pod tym względem tu nie jest inaczej niż na Zachodzie. Może jedynie mniej osób może sobie pozwolić na uprawianie tego sportu. W Polsce nie ma tak dużej pomocy finansowej, sponsorów.
Pani kariera mogłaby się potoczyć inaczej, gdyby startowała Pani pod polską, zamiast pod niemiecką flagą?
Na pewno. Głównie z powodów finansowych. Paralotniarstwo wiąże się z podróżowaniem po całym świecie. Nie wiem, czy byłoby mnie stać chociażby na opłacenie kosztów przelotów.
Leonardowi da Vinci przypisuje się piękne słowa: „Kto choć raz zasmakuje latania, wciąż będzie spoglądał w niebo”.
Oj tak, zgadza się. Podpisuję się pod tym w stu procentach. Paralotniarstwo całkowicie zmieniło moje życie, na które miałam zupełnie inne plany. Chciałam studiować w Niemczech. By jednak mieć do tego uprawienia musiałam zdać egzamin wstępny w Opolu. To było w 2000 r. Odwiedziłam wtedy jeszcze rodziców. Mój brat następnego dnia wybierał się akurat na kurs paralotniowy. Byłam zaskoczona, że w Polsce jest już taka możliwość. Poprosiłam, by zadzwonił do szkoły, zapytał, czy też mogę przyjechać. Zgodzili się. Zrobiłam tam podstawowy kurs, który trwał trzy albo cztery dni. Potem wróciłam do Niemiec. Zanim jednak zaczęłam zajęcia, postanowiłam ukończyć jeszcze jedno szkolenie w Alpach – loty w tych górach są jednym z wymogów do zdobycia uprawnień.
Jak wspomina Pani swój pierwszy lot?
Kiedy oderwałam się od ziemi, już nic nie mogło mnie powstrzymać. Po locie w Alpach, kiedy miałam pod sobą 1000 m wolnej przestrzeni pod stopami, nie myślałam już o niczym innym. Zrezygnowałam ze studiów, przeprowadziłam się z Hamburga do Bawarii, by być bliżej gór. Dopadł mnie wirus paralotniarstwa, wokół którego zaczęło się kręcić całe moje życie.
W czym tkwi ten magnetyzm?
W poczuciu wolności. Często porównuję latanie do medytowania. W powietrzu, tak jak w medytacji, nie myśli się o niczym innym, poza tym, co jest tu i teraz. Wiele osób uprawia ten sport, by się odprężyć. Mam znajomych, którzy prowadzą firmy, wykonują stresującą, odpowiedzialną pracę – latanie jest dla nich właśnie formą relaksu, umysłowego odpoczynku. To daje spokój ducha, przestaje się myśleć o sprawach przyziemnych, choć samo latanie może być stresujące. Najczęściej jednak są to bardzo intensywne przeżycia, związane z byciem częścią natury i korzystaniem z jej energii. Jest ogromnym przywilejem, unosić się razem z ptakami w termicznych prądach powietrznych, gdzie nie trzeba trzymać się żadnej drogi i można spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy.
Paralotniarstwo może być także niebezpieczne. Myślę o Pani wypadku sprzed 10 lat.
Dużo zależy od tego, w jaki sposób się lata. Ja, tak jak wspominałam, początkowo nie myślałam o zawodowym lataniu. W 2004 r. postanowiłam jednak poświęcić jeden sezon na udział w konkursach, żeby przekonać się, na jakiej pozycji sytuuję się wśród innych zawodników. Szybko zaczęłam wygrywać. Paralotniarki, które wcześniej podziwiałam, plasowały się za mną. Bardzo mnie to cieszyło, ale jednocześnie stworzyło presję, świadomość, że odtąd muszę już być najlepsza. Do tego doszły oczekiwania sponsorów. Pod wpływem tego nacisku trudniej podejmuje się racjonalne decyzje. To, co się wydarzyło na zawodach w Australii w 2007 r. było wynikiem presji, ale też mojego błędu. Sukcesy pozwoliły mi myśleć, że jestem silna i mogę niemal wszystko.
Uśpiły czujność.
Można tak powiedzieć. Poza tym nie chciałam lądować, bo to oznaczałoby przegraną. Chmura, która pojawiła się w czasie burzy, wessała mnie w momencie, gdy próbowałam pod nią przelecieć. Zaczęła eksplodować do góry i w ciągu kilku minut wytworzyła się z niej następna chmura burzowa. Znalazłam się na 10 000 m, straciłam przytomność. Na szczęście udało mi się obudzić po 45 minutach, ale nadal byłam ok. 7000 m nad ziemią. Opanowałam paralotnię i wylądowałam. To była dla mnie bardzo ważna lekcja. Do tego momentu miałam poczucie, że jestem nieśmiertelna. Wtedy uświadomiłam sobie, że w ten sposób nie mogę dłużej latać. Zastanawiałam się nawet, czy nie porzucić latania, ale było ono dla mnie zbyt piękne, abym mogła zrezygnować. Zrozumiałam zatem, że muszę przekonać siebie, że mimo oczekiwań innych, trzeba podejmować własne, racjonalne decyzje. I czasem po prostu wylądować. To było dla mnie najtrudniejsze – poddanie się. Obiecałam jednak sobie i swoim rodzicom, że nie będę już podejmować takiego ryzyka. Później jeszcze kilka razy udowodniłam sobie, że mogę latać ostrożniej i wciąż osiągać sukcesy, tak jak na Mistrzostwach Europy w 2008 r, gdzie zajęłam pierwsze miejsce. Wtedy uznałam lekcję za odrobioną i przestałam brać udział w zawodach. Szkoda było mi życia, zdrowia, czasu i energii. Wolałam rozwijać się w innych kierunkach.
Czy starała się Pani budzić świadomość zagrożenia także u innych paralotniarzy?
Tak. Na Mistrzostwach Niemiec zauważyłam, jak bardzo piloci ryzykują. Organizatorzy, w przypadku złych warunków atmosferycznych, nie anulują lotu, tylko go zatrzymują. Wtedy liczy się pozycja zawodnika, od której zależy liczba zdobytych punktów. Wiele osób w takiej sytuacji stara się dolecieć, jak najdalej, by znaleźć się, jak najbliżej mety. Ja także ze sobą walczyłam. Chęć zwycięstwa rywalizowała z racjonalnym myśleniem. Ostatecznie wygrał zdrowy rozsądek. Zdecydowałam się wylądować, założyłam lapy, by szybciej znaleźć się na ziemi. Inni piloci polecieli za mną. Powiedzieli mi później, że bardzo im ulżyło. Byli mi wdzięczni, że jako pierwsza zdecydowałam się przerwać lot. Uświadomiłam sobie wtedy, że pełnię funkcję przewodzącą. Biorę odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za innych. Zaczęłam się angażować w działania na rzecz bezpieczeństwa w paralotniarstwie. Do dzisiaj spotykam się z ludźmi, którzy mówią, że dzięki mnie ostrożniej latają i odczuwają respekt przed burzami i chmurami.
Jak dużym zainteresowaniem cieszy się paralotniarstwo?
W Niemczech jest ok. 35 000 paralotniarzy i ta liczba od wielu lat się nie zmienia. Wiadomo, pojawiają się nowi piloci, ale zastępują tych, którzy rezygnują z latania. Z kolei w Polsce podejrzewam, że ta liczba rośnie. Zmienia się sytuacja finansowa. Na wyjazdach w Alpy, do Nepalu i Namibii, które organizuję, spotykam coraz więcej Polaków.
Gdzie najczęściej Pani trenuje?
Przeważnie w Alpach. Są niedaleko i panują tam bardzo dobre warunki, a widoki zapierają dech w piersiach. Jeżdżę też w Dolomity. Uwielbiam tam wracać, mimo że tak wiele razy byłam w tych rejonach, wciąż zachwycam się nimi na nowo. Innym celem jest wspomniany Nepal. Bardzo imponuje mi mentalność miejscowych – każdego, nawet obcego, traktuje się tam jak członka rodziny. To jeszcze jedna zaleta latania. Pozwoliło mi ono na zwiedzenie świata, poznanie odmiennych kultur, nauczyło otwartości i szacunku do inności.
Potrafi Pani wyobrazić sobie moment, w którym przestanie latać?
Na razie nie, ale na szczęście ten sport można długo uprawiać. Moja najstarsza „uczennica” miała 68 lat. Wykonała ze mną lot tandemowy na paralotni. Była tak zachwycona, że zaczęła się uczyć paralotniarstwa. Ten sport nie jest więc tylko dla młodych. Przede wszystkim dlatego, że wymagania fizyczne nie są duże. Wystarczy prowadzić zdrowy tryb życia, wykazywać się przeciętną koordynacją ruchową i być spostrzegawczym.
To też dobry przykład na to, że nigdy nie jest za późno na odkrywanie i rozwijanie pasji. Na początku naszej rozmowy wspominała Pani o fotografowaniu. Planuje Pani połączyć je z paralotniarstwem?
Na razie nie. Bardzo dużo fotografowałam, gdy zaczynałam startować w zawodach. Robiłam znajomym zdjęcia w powietrzu. Raz, w czasie Pucharu Świata w Brazylii, tak zajęłam się fotografowaniem, że obrałam niewłaściwą trasę, musiałam się cofać 2 km. Od tamtej pory już nie robię zdjęć w powietrzu. Teraz, kiedy już nie biorę udziału w zawodach, mogłabym do tego wrócić, ale zauważam, że interesuje mnie raczej fotografia portretowa. Chciałabym pokazywać piękno i uczucia człowieka, jego duszę.
To można by z kolei połączyć z Pani edukacją psychologiczną.
Właśnie. Zauważam, że po zakończeniu kariery zawodowej obudziła się artystyczna i emocjonalna strona mojej osobowości. Życzę tego wszystkim, bo to wielkie szczęście, gdy można odkrywać i realizować swoje pasje.
Magnetyzm latania tkwi w poczuciu wolności. Często porównuję latanie do medytowania. W powietrzu, tak jak w medytacji, nie myśli się o niczym innym, poza tym, co jest tu i teraz
Dziś już rozumiem, że mimo oczekiwań innych, trzeba podejmować własne, racjonalne decyzje. I czasem po prostu wylądować
Rozmawiała: Dominka Prais