Katarzyna Konieczka – Głowy w trybach

Gra na emocjach, ale nie dba o budowanie napięcia. Woli nowy wymiar przerażenia. Zanurza się w brudzie, bawiąc ciemnością ludzkiej duszy. Łamie sterylną biel skrawkami skóry, której ramą są pchające w sadyzm maszynki chirurgiczne. Tworzy psychodeliczny show, nakręcony mrocznym seksem dominowanym przez sensualność. Konfrontuje się ze sztuką na pograniczu najdzikszej wyobraźni. Katarzyna Konieczka, kostiumograf, projektantka i stylistka z reakcji czerpie inspirację zamkniętą w kostiumach Lady Gagi, Amber Rose czy Fergie. Tworząc nowe oblicze sceny w wykonaniu Nergala, Justyny Steczkowskiej i Dody.

Świat jest jeszcze bardziej gotowy na pani sztukę?

Mam wrażenie, jakbym trafiała do ludzi. Nie spotykam się z brakiem zrozumienia, pewnie natychmiast bym to odczuła. Odzwierciedlałyby go komentarze pod zdjęciami w social media, pewnie ktoś by napisał, że w głowie mi się poprzewracało.

W trakcie prezentacji kolekcji odbiera pani emocje publiczności?

Widzę jej reakcje. Zauważyłam, że widzowie potrzebują więcej czasu. Czy to się zmieniło? Trudno powiedzieć, dawno nie wypuszczałam nic nowego, jedynie szczątkowe projekty. To się dobrze układa, jestem w trakcie przygotowywania nowej kolekcji.

Kiedy planuje pani ją pokazać?

Muszę ją dokończyć (śmiech). Muszę konsekwentnie ją zrobić, a jestem zaprzątnięta przyziemnymi rzeczami. Średnia atmosfera do tworzenia.

Kiedy jest najlepsza?

Gdy nie ma żadnych problemów, tylko wszystko dzieje się ładnie i gładko.

Udaje się mieć taką przestrzeń?

Pracuję nad takim luzem w głowie, aby w końcu mieć całkowicie swobodę twórczą. To, w jakim punkcie się znajduję, powoduje, że jest łatwiej. Jestem samowystarczalna, robię rzeczy, które nie są typowe dla artystów. Potrafię sama napisać sobie pisma, hobbystycznie interesuje mnie prawo. Z tymi umiejętnościami czuję się mniej bezradna, potrafię stawiać czoła rzeczywistości.

W pracach czuć raczej odrealnioną artystkę.

To prawda, jestem zupełnie odrealniona. Objawia się to w niewidzeniu pewnych rzeczy, a widzeniu innych. Powiedzmy szczerze, jestem totalnie dziwna. Dzisiaj na przykład onieśmielona.

Start był w Sfinksie?

Przychodziłam do Sfinksa w charakterze maskotki. Zauważyłam, że przygląda mi się Ala Gruca. Byłam kompletnie odsztafirowana i ona wyczuwała, że jednak coś potrafię.

Odsztafirowana?

Nawet na normalne imprezy potrafiłam się przebrać, na przykład za pielęgniarkę.

Mistrzyni szokowania i efektu?

Wtedy jeszcze mogłam się tak przebrać (śmiech). Naukę odbierałam na Uniwersytecie Sfinksa, był absolutnie fascynujący. Stworzony przez wspaniałych artystów, którzy zarazili mnie dystansem do kiczowatej religijności, wyraźnej w dekoracjach klubu. Rozkochali mnie w tym, a seksualizm i surrealizm pozwoliły na mocne kroki. Do tego uzupełnieniem okazały się filmy, które bardzo lubię.

Inspirowały twórczo?

Podręcznikowo zapamiętałam filmy, w których Eiko Ischioka robiła kostiumy. Można powiedzieć, że nauczyłam się od niej rozmachu i mądrej formy. Porównując nasze style, ja lubię więcej brudu. Wyczułam jej formę i nauczyłam się bawić, jednak w tworzonych przez nią kostiumach przeszkadzała czystość. Poszłam w poorane struktury, Beksińskiego, organiczność, grafiki Gigera… czyli pełen miks wszystkiego.

Jak to się wydarzyło?

Zawsze rysowałam kostiumy. Miałam cały zeszyt w buty, mieściły się w każdej linii. Początkowo bardzo fascynowały mnie księżniczki i krynoliny.

Mając w tyle głowy ASP?

Zawsze rysowałam pogodzona, że nie będę tego robić. Mój ojciec był prawnikiem i powtarzał, że skończę na Monciaku, malując portrety za dziesięć złotych. Jechał mi i ukierunkował na prawo. Byłam tak pewna, że się dostanę, że nie złożyłam papierów na żaden inny kierunek. Zabrakło mi kilkunastu punktów. Potem musiałam się z tym zmierzyć. W tamtym okresie nikt mi nie powiedział, że jeśli robi się to, co się kocha, to da się funkcjonować, budować i na tym zarabiać. Paradoksalnie prawo do mnie wraca, po prostu je lubię. Nauczyłam się nawet myśleć jak prawnik.

Dziwnie nieartystyczne…

Musiałam nauczyć się życia. Zejść z chmur. Jednak wciąż zdarza mi się zapominać. Bywają ostre poślizgi, ale nigdy w pracy.

Mocne CV, ale kariera średnio usłana różami.

Dziś zastanawiam się, co ogarnąć, aby być bliżej docelowego miejsca. Czuję, że upomina się o mnie świat, a jednocześnie wiem, że jestem daleko.

Jest precyzyjny cel?

Muszę przyznać, że nie za bardzo mam ochotę robić wielką karierę. Lubię komplementy, gdy coś stworzę i wrzucę do sieci. Miłe, jak mnie ludzie dopieszczają. Należy mnie tysiąc razy bardziej chwalić niż wszystkich innych ludzi (śmiech). Jestem potwornie łasa na słowa uznania.

Krytykę przyjmuje na luźno?

Nie spotykam się z nią. Nie widzę jej. Zdarzył się komentarz „co wrzuciłaś na ryj” i spowodował atak śmiechu. Wokół moich prac skupia się grono nimi zainteresowane, rzadko kiedy z przypadku. Zapewne, gdybym promowała prace w zupełnie innym środowisku, to poskakaliby po mnie, co to za bzdury i dziwactwa. Jestem w bezpiecznym miejscu, wolna od złego słowa.

Ale zainteresowała pani znane nazwiska.

To również wydarzyło się samo. Kilka dni temu dostałam zlecenie od Solange, siostry Beyonce. Robi album i mam wątpliwości, czy to się uda, czy dotrze na miejsce. Takie myślenie tłumaczy, jak daleko jestem. Gdybym była bliżej, być może więcej rzeczy by się udało.

Polska blokuje?

Raczej styl pracy, że zainteresowani budzą się cztery dni przed sesją. Wtedy zapominam spać. Wokalistki mają różne figury i przerabiam kostiumy z normalnego rozmiaru na ten potrzebny. Trzeba zmienić, wysłać, dostosować się do wymagań, a ja nie czuję się przygotowana.

Bez przesady!

Strój mogę przerobić i wysłać, ale nie jestem gotowa na skok w tak głęboką wodę. E-maile cały czas przychodzą.

Kto pisał?

W ubiegłym roku udała się współpraca z Fergie z Black Eyed Peas.

Kostiumograf czy projektantka?

Staram się tytułować, aby mi było dobrze. Gdy jestem kostiumografem, nie czuję presji projektanta. Nikt mnie nie rozlicza, że co pół roku powinnam wystawić kolekcję. Z drugiej strony – jako kostiumograf jaką mam filmografię? Żadnej.

Rynek muzyczny nie liczy się w portfolio?

Taka chyba jest formułka. Nie lubię etykiet, robię, co mi się żywnie podoba, nie stawiam się w sytuacji, że wpasowuję się w ramy.

Międzynarodowa Szkoła Kostiumografii i Projektowania ubioru po co?

Chciałam się uczyć. Szkoła nie była trudna, podobało się to, co robię w trakcie zajęć. Nie musiałam w ogóle dbać o konwenanse. Ten czas to okres fascynacji kiczem, w głowie miałam Rio De Janeiro, które średnio odpowiadało wykładowcom. Dlatego przeszłam w bardziej ambitne klimaty. Zgaszone barwy, brud, ręczne karbowania i farbowania. Hołubili mnie tam. Czułam, że we mnie wierzą i wyciągali mnie z przedmiotów, na których ryczałam. Przykładowo Konstrukcja jest dla mnie jak matma, nie odnajdywałam się tam.

Otrzymane nagrody koronują?

Są jak komplementy. Czuję się fajniejsza i ważniejsza. Wtedy mogę sobie folgować.

Bez pchania na ekran?

Mnie po prostu chyba nie biorą. Lubię chodzić do śniadaniówek, pogadać sobie, a najbardziej, jak dostaję pieniądze za opowiadanie o sobie samej (śmiech). Jestem po prostu jakaś i mówienie o sobie, nawet w towarzystwie, zakrawa na przesadę. Mam takie wady i liczę, że jak z nimi wyjdę, to ktoś je zaakceptuje.

Łatwo się z panią żyje?

Strasznie ciężko! Jestem trudnym człowiekiem, przeszkadza mi wiele rzeczy.

Nerwica?

Chyba nie, ale nie lubię monotonnych, powtarzających się dźwięków, takich jak tykanie zegara czy czyjś oddech. Z drugiej strony uwielbiam oglądać programy o nerwicy natręctw i zbieractwie. Jak ludzie mają zapełnione mieszkania po sufit. To jedno z moich dziwactw, które niezmiernie mnie ciekawi i fascynuje.

Może jest źródłem potrzeby brudu?

Próbowali mnie analizować. Prawie się to udało. Dla egocentryka, takiego jak ja, to wyjątkowe doświadczenie czytać o sobie!

Te osławione maszynki na twarz to ciemna i pożądana strona seksu?

Ludzie mają fascynacje, które ja potrafią przedstawić. Skojarzenia seksualne są prawidłowe, ale dzieją się mocno instynktownie. Jest seksualizm, a z drugiej strony szczegół, taki jak ornament cały w złocie. Mam dużo inspiracji, lubię grzebać i obnażać ludzkie emocje.

Jakie najczęściej?

Dla mnie wszystko jest historią z fabułą. Za pomocą rzeczy i tego widoku tworzę. Coś, co na pozór jest nieopisywalne, potrafię zamienić na widoczne i namacalne.

Dominację czuć w każdym kostiumie.

Mam taką cechę, że wszystko, co robię, potrafię totalnie zdominować. Gdy zrobiłyśmy Matki Boskie z Kasią Widmanską, podejrzewano, że są moim pomysłem. Prawda jest taka, że Kasia rzuciła temat ikon. Pracowałyśmy nad tym przekonane o indywidualności działania. Nie mówiła „to przyklej tak, a tamto tu”. Jej pomysł. Widzę, że australijski magazyn wrzucił na swoje łamy te Matki Boskie i jestem ja, potem długo długo nic i autorka zdjęcia. Ludzie trochę za dużo mi przypisują. Dominuję i stwarzam wrażenie, że nie ma więcej miejsca w tej szklance mojej formy.

Bez kompromisu?

Świat widzi prace, gdy są gotowe. Sytuacja z Kasią pokazuje, że z kimkolwiek nie będę współpracować, zawsze będzie informacja o moim autorstwie od początku do końca. Zdarza się, że mi to odpowiada, szczególnie że dość dobrze poruszam się w marketingu.

Która z kolekcji jest pani najbliższa?

Czuję, że mogę zrobić więcej i więcej. Nie potrafię jednoznacznie powiedzieć, co mi się podobało. Nekromantik na dzień dzisiejszy już mnie nie porywa. Powkładałabym te głowy w jakieś tryby, zrobiłabym trepanację czaszki, wydziaw, rozjaw. Zgrałam sobie stare ryciny i najchętniej zrobiłabym jakieś dziwactwo ze szczęką. To interesujące. Pasjonuje mnie medyczny klimat, myślę, aby pociągnąć temat i zrobić jeszcze jedną kolekcję. Nekromantik to za mało. Rzeczy dobrze się rozniosły, a ja je po prostu rozumiem. To nie jest prawdziwy sprzęt medyczny i doskonale potrafię sobie wyobrazić podtrzymanie, unieruchomienie, trybiki do wkręcania, aby złamać szczękę czy ją przytrzymać. Rozumiem i przedstawiam „powody medyczne” takiej przykładowo szyny. Wymyślam nie konkretną chorobę, tylko jej ciąg dalszy.

Ciało w rozkładzie fascynuje?

Śmierć jest inspirująca, prosektorium ciekawi. Trochę o tym myślę. Fascynacja ciałem jest we mnie taka, jak w „Milczeniu owiec”. Robaki widziane we śnie jak koronka, ich fermy, gdzie kryminolodzy uczą się, które z nich atakują człowieka na danym etapie rozkładu. Chyba rodzinna fascynacja – ostatnio mama, będąc u mnie, z marszu włączyła Discovery Investigation – trupy, morderstwa… To wiele wyjaśnia.

W pani brudzie nie ma jednoznacznej krwi.

Wszystko musi mieć umiar. Nie może być rozwrzeszczane, heavy metalowe. Tak nie lubię. W codziennym ubiorze jestem całkowicie pozbawiona gustu. „Wieś tańczy i śpiewa”. Natomiast uważam, że w zaangażowanej stylizacji posiadam umiar i dobry smak. W pracach kostiumografów dostrzegam sen pijanego kwiaciarza… Wiem, że trudno jest zrobić wybujałą stylizację, która nie wpadnie do takiego worka. Mi się to udaje kosztem tego, że wiele rzeczy nie gra.

Jakich?

Normalnych ubrań w mojej szafie nie ma. Nie cierpię zakupów. Zawsze myślę, co wybrałaby moja siostra, ona ma świetny styl. Nie odnajduję się w codzienności. Wybieram coś prze przaśnego, błądzę wśród fasonów i kolorów jak dziecko we mgle. Lubię i wiem, że siostra zdecyduje lepiej.

Ta doktor Frankenstein to komplement?

Tak, jest mocną reklamą. Bardzo mi się podoba.

Gdzie wydarzył się przełom?

Złota Nitka w 2009 roku i kolekcja Masquarade. Byłam wstrętna, butna i pewna siebie, że wygram. Włączyły się najgorsze instynkty, chodziłam po zapleczu i czułam się lepsza. Wróciłam przegrana.

Ważne, że są wnioski.

Zachowywałam się okropnie, kompletnie buracko. Ku pokrzepieniu powtarzałam sobie, że Caravaggio musiał uciekać z miasta, bo zabił faceta, z którym przegrał w tenisa. Pocieszające, że zdolni ludzie to skończeni idioci, sami siebie nie potrafią kontrolować.

Ile w artystce matki?

Tyle, ile uniesie ciało i dusza. Łatwo mi pogodzić macierzyństwo, ponieważ pracuję w domu. Na wywiadówce ostatnio padło pytanie „Zastanówcie się, kiedy rozmawialiście ze swoim dzieckiem?”. Pomyślałam sobie „gadaliśmy wczoraj”. Latorośl ma 16 lat.

Nie szokuje pani w szkole?

Nie mówią „o, to ona”, nie za bardzo wiedzą, o co chodzi. Nie kojarzą mnie. Wdaję się w kontrowersyjne dyskusje, ale raczej traktują mnie jako otwartą i zaangażowaną matkę. Z drugiej strony lubię szokować. Jeśli ktoś potraktuje mnie ze zgorszeniem, w to mi graj.

Szczęście w miłości?

Tak, wreszcie od kilku lat jestem szczęśliwa. Bywały turbo toksyczne związki, w których po dwóch dniach miałam ochotę wyskoczyć przez okno. Trafiałam na socjopatów i psychopatów. Dzisiaj, mimo upływu paru lat, relacja jest odkryciem. Słyszę, że jestem wspaniała, że jest super, że jestem kochana. Czuję się doceniona i zrozumiałam, jak ważne jest dawanie czułości i jak okropne mogą być słowa, którymi się szafuje. Złe słowa są jak zatrute strzały, tworzą drogę w jedną stronę, z której nie da się wrócić.

Od początku dawało się żyć z projektowania?

Różnie. Dziś patrzę na to z innej pozycji, ale przyznaję, że bywało ciężko. Jest to kwestia oczekiwań i wymagań wobec życia. Można chcieć gromadzić dobra. Teraz powoli to robię, ponieważ lubię ładne rzeczy. Ubieram się na czarno, a w domu trzymam białe bibeloty. Z pasją celebruję, uwielbiam zapraszać gości.

Otwarta na ludzi?

Strasznie. Mam to po mamie, jest towarzyska, prowadziła otwarty dom.

Podobno Lady Gaga zapomniała się elegancko zachować?

Wydaje mi się, że tak. Jej styliści chcieli coś takiego samego. Zaprosili mnie do tego projektu, mieli w rękach moje prace, bo je im wysłałam. Zrobili swoją wersję moich maszynek. Niestety było to zbyt podobne. Nie każdy podwykonawca potrafi po prostu bardziej poudawać. Rozumiem, gdzie, kto, skąd. Jeśli jakiś projekt jest bardzo silny i się broni, ciężko mu się oprzeć. Ludzi często dosięga wpływ danego projektu, inspiruje ich. Widziałam, że na całym świecie są podobne kształty. Ja zbieram na komputerze ciekawostki, gdzie widzę, że linia jest skopiowana. Nie muszę na nie patrzeć, ale cieszę się, że je mam. Tak jak ostatnia sytuacja z panią Teodorą Akcente, która przemalowała nasze prace i robi zawrotną karierę w galeriach na świecie. Przemalowała co do joty.

Vogue to ekstraklasa dla pani?

Który Vogue? We włoskim widać bardziej sukces Sylwii Makris. Co prawda robiła sesję zdjęciową, do której redaktorzy pisma mnie wyselekcjonowali. Sylwia pojawiła się później z pracami na wystawie i tam jestem trochę z doczepki. Na pewno nie najważniejsza. Zobaczyć zdjęcia w moim nakryciu głowy na instagramie włoskiego Vogue było naprawdę super. Sukcesem była holenderska edycja, drukowana. W polskim nie wiem, nie ma zainteresowania, zobaczymy.

Chciałaby pani?

Jestem zakompleksiona i rozkapryszona. Zastanawiam się, dlaczego oni mnie nie widzą. Gdy ma się do pewnego stopnia rozbuchane ego, chodzi się i myśli „dlaczego mnie tu nie chcą”. Wciąż potrzebuję czuć się doceniana, poziom, na którym jestem, nic w mojej głowie nie zmienia.

Kto ubrał kostium numer jeden w pani sercu?

Cieszy wtedy, gdy cała moja wizja idealnie współgra z osobą. Najbardziej podoba mi się z sesji zdjęciowej La Chappella. Ten fotograf jest ikoną, ma na koncie niesamowite realizacje, jak Lil’ Kim w pieczątkach Louis Vuitton i Courtney Love z Kurtem Cobainem jako Jezusem. W jego obiektywie powstało zdjęcie z Amber Rose w różowym kostiumie. Prawie zupełnie nie ma tam photoshopa. Nic nie domalowywał z tych żółto – różowych rozgałęzień. Mam w domu ten kostium. To zagrało. Jej ogromna, nieprzykryta pupa mogła być wolna.

W inną stronę niż z Justyną Steczkowską?

Justyna ma obłędną figurę. Za jej kostium dostałam mnóstwo pochwał. W podsumowaniu najlepszych i najgorszych stylizacji Malwina Wędzikowska obsypała stylizację Justyny komplementami jako haute couture, zupełnie nie wiedząc, że ja jestem autorką. Wspaniałe uczucie.

Oceń ten artykuł

Polecane:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *