Jestem tu gdzie jestem

Nagradzany i oklaskiwany. Perfekcyjny i poukładany hedonista, dokręcający śrubę w życiu i na scenie. Niespokojny duch, któremu proces tworzenia nie pozwala za długo siedzieć w miejscu. Tomasz Podsiadły – aktor, reżyser, konferansjer i nauczyciel. Jest pewien, że etos pracy i energia są najpiękniejszą oprawą dla talentu. Szczególnie dla tego z operową arią w tle.

Co lubi człowiek orkiestra?

Sprzątać (śmiech)! Unikając, jak może mycia okien i prasowania. Uwielbiam odkurzać! Wyobraź sobie, że posiadam dwa odkurzacze. Robota i klasyczny z filtrem wodnym. Nim go odpalę, dzieje się całe misterium! Kiedyś na scenie po premierze zamiast kwiatów dostałem zestaw ściereczek Nano silver. Byłem przeszczęśliwy, najlepszy prezent.

Zawsze tak miałeś?

Od czasu, gdy wyprowadziłem się na swoje. Wychowywałem się w starej kamienicy we Wrzeszczu i tam trudno było o laboratoryjny porządek. Mieszkając sam, początkowo przyłapywałem się na potrzebie sterylności. Wszystko pod linijkę, do teraz tak mam.

Pedantyczny w pracy?

Dużo wymagam od ludzi, ale jeszcze więcej od siebie. Z pewnością współpraca ze mną nie należy do najłatwiejszych. W kuluarach mówią faszysta (śmiech)!

Jak ma się Twoja fizyczność do tego „zamordyzmu”?

Jedno drugiego nie wyklucza. Ci, którzy rozumieją, że bez etosu pracy nie ma efektów, reagują prawidłowo. Chcą pracować i pracują. Bardzo uważam, aby nie krzywdzić ludzi. Szczególnie dla polepszenia własnego „ego”. W pracy z grupą staram się stosować równowagę – motywuję, ale gdy trzeba, wskazuję błędy. Mam wrażenie, że my, jako społeczeństwo nie potrafimy pracować bez presji.

Bat nad głową?

Nie mam na myśli ciśnienia dla ciśnienia, a mądrą presję. Gdy przygotowujesz spektakl lub dużą imprezę, dzieje się praca zespołowa. Jeśli nie podkręcisz śruby pokazując, co będzie na końcu, nie uda się. To nigdy nie będzie dobre. Teatr jest świetną zabawą i wielkim, pięknym przeżyciem, kiedy widzisz efekt końcowy. Bez względu, z jakiej perspektywy go oglądasz. Bez ciężkiej pracy „Grande finale” się nie wydarzy.

Tylko przez ciernie?

Nie twierdzę, że praca musi być nieprzyjemna. Jedynie solidna. Widzę sporo wspólnego z modelem treningu sportowców, który panował w moim pokoleniu. Metoda szkoleniowa miała drugie dno i była leczeniem kompleksów prowadzącego. Dlatego pilnuję tego, aby dać ludziom przyjemność, nie to, czego ja czasami doświadczałem. Pamiętam, jak jedna z moich nauczycielek mówiła, abym nie patrzył w lustro na sali baletowej, bo tam naprawdę nie ma nic ciekawego i gdy to się zmieni, to mnie poinformuje. Powiedzieć coś takiego młodemu, wrażliwemu człowiekowi, który dopiero wchodzi w zawód, to jak założyć buty z betonu i pętlę. Teraz nie mam do niej pretensji, rozumiem, że miała problem, nie zdołała poradzić sobie z tym, co się w niej dzieje. Potrzebowałem jednak lat, aby to dostrzec. Pomny tych doświadczeń nie przenoszę siebie na ludzi, z którymi pracuję.

Bolesne doświadczenia kształtują?

Uczą. Przykładem może być ostatnie doświadczenie z Opery Bałtyckiej. Pracuję z chórem, kondycja aktorska tego zespołu od lat jest przedmiotem wielu anegdot. Przekonałem się jednak, że jeśli podejdzie się profesjonalnie, ale też tak czysto po ludzku, pokazując jasno oczekiwania, to nagle oni chcą, aby od nich wymagać, aby praca szła do przodu. Potem wszystkie recenzje biją brawo dla jakości i kunsztu chóru, również aktorskiego. Trzeba złożyć dwie rzeczy. Pokazać precyzyjnie cel i przykręcić śrubę, aby wspólnie go osiągnąć. Tym „faszystą” jestem również sam dla siebie, lubię swoją pracę, bawię się nią pomimo upływu lat. Zupełnie jak wtedy, gdy babcia po raz pierwszy zaprowadziła mnie do opery. Spektakl tak mocno we mnie zapadł, że gdy wróciliśmy, rodzina była przerażona, gdyż nie odzywałem się trzy dni.

Wstrząs?

Ja – gaduła – zamknąłem się z wrażenia. Gdy się otworzyłem, klamka zapadła. Co chwila chodziliśmy do teatru, musiałem wszystko wiedzieć, wertowaliśmy wyciągi operowe, uczyłem się ich na pamięć. Dokładnie pamiętam miejsce, w którym stałem i co widziałem, gdy babcia po raz pierwszy zaprowadziła mnie za kulisy. Pomimo że miałem wówczas 7 lat, do dziś potrafię odtworzyć każdy szczegół.

Przecież sukces jest na dużym ekranie…

Nigdy nie pragnąłem sukcesu, tylko móc pracować w teatrze. W trakcie były marzenia bliskie odbieranym Oskarom (śmiech). Pierwsze i zasadnicze pragnienie było fascynacją i magią teatru. Do tej pory uwielbiam spektakle robione klasycznie, z piękną scenografią i sceną, która pozwala czuć, jakbyś oglądała film. Zawsze to podkreślam, chociaż wielu odbiera jako kokieterię.

Kokietujesz?

Nie, ponieważ chciałem to robić. Na 12. urodziny zażyczyłem sobie jako prezent zamontowanie w suficie mojego pokoju haków, na których podwiesiłem konstrukcję kurtyny. Poważnej, z przeciwwagą, obciążnikami, kulisami. Na szczęście rodzice mieli zakład krawiecki, więc z materiałem nie było kłopotu. Teatr przeniosłem na podwórko. Jako najstarszy w grupie dyktowałem warunki i wszyscy musieli się w niego bawić. Pewnie teraz dawni kuple obchodzą go szerokim łukiem (śmiech).

Nic ponad?

Potem zafascynował mnie cyrk, który przyjeżdżał cyklicznie na gdańską Zaspę. Było w nim coś tak magicznego, że zastanawiałem się nad szkołą cyrkową. Nigdy nie potrafiłem usiedzieć na miejscu, do tej pory jestem nieszczęśliwy, nie mając ruchu fizycznego.

Kiedy podpisałeś cyrograf?

Mając 14 lat, gdy Teatr Miejski w Gdyni ogłosił konkurs dla młodych aktorów. Spektakl „Książę i Żebrak” był na tamte czasy marketingowym przełomem, odbił się w kraju szerokim echem. Dostałem w nim rolę i już nie zszedłem ze sceny. Grałem 5 sezonów, bo ciągle była potrzeba dzieciaka w spektaklach, a że wyglądałem szczylowato, pasowałem idealnie. Do liceum również trafiłem świadomie, w „gdyńskiej dwójce” powstała profilowana klasa, która miała przygotowywać do Studium Wokalno-Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Przez 4 dni siedzieliśmy w ławkach, a jeden spędzaliśmy w teatrze. Potem było studium i chociaż zabrzmi dziwnie, w 2016 roku obchodziłem 25-lecie pracy artystycznej.

Bez kryzysu twórczego?

Bez. Za to był silny zwrot. Poza studiami w teatrze przepracowałem 8 sezonów. Przez przypadek zahaczyłem o konferansjerkę i to mną wstrząsnęło. Stojąc przed tłumem ludzi, mówiąc do mikrofonu, zaświeciły mi się oczy, bo mówiłem, a oni wykonywali moje polecenia i prośby. Wtedy połknąłem bakcyla konferansjerki. Rozwijałem to coraz bardziej, aż stanąłem przed decyzją, w którą stronę iść. Musiałem wybrać, szczególnie że kusiła dobrymi zarobkami.

Dobry artysta to biedny artysta

Pewnie tak, ale nigdy nie ukrywałem, że lubię rzeczy ładne. Dlaczego nie mam marzyć o tym, co mi się podoba? To spowodowało przełom. Stojąc na balkonie, zauważyłem fantastyczny samochód. Zawsze miałem hopla na tym punkcie.

Jakaś szczególna marka?

Miałem chęci na kabriolet.

Co z nienaganną fryzurą?

Przy moich włosach z mutacją genetyczną, przez którą często z jednej cebulki wyrastają trzy włosy, faktycznie kłopot. Nie to było najważniejsze, tylko co pod nimi. Upewniłem się, że mam dwa wyjścia – ruszyć poza teatralne deski lub odstawić marzenia na półkę, narzekając, co by było, gdyby. Zaryzykowałem i zupełnie świadomie, z kredytem mieszkaniowym na karku odszedłem z teatru. Przez kilka ładnych lat pracowałem na umowy o dzieło, badałem, czy własna firma się uda.

Udało się?

Ta najlepsza decyzja pociągnęła za sobą konsekwencje, przez które jestem tu, gdzie jestem. Wróciłem do teatru z drugiej strony. Tej, w której ja rozdaję karty, a to daje ogromny komfort pod każdym względem. Jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Są chwile, gdy zastanawiam się, co będzie dalej, bo w mojej pracy są miesiące lepsze i gorsze, także finansowo. Nauczyłem się nie bać o przyszłość, funkcjonując w tej formie już 9 lat. Nie muszę robić już wszystkiego.

Do kotleta?

Na eventach, do pijanych ludzi, czego nie znosiłem. Podobnie jak zabawy z podrzędnymi agencjami w centrach handlowych. Serce krwawiło, a kawałek dalej na deskach działa się kultura wysoka. Dzisiaj oczywiście współpracuję z galeriami handlowymi, ale wyłącznie przy fajnych imprezach na wysokim poziomie, dające artystyczną satysfakcję.

Podsumowujesz dorobek?

Weryfikuję, co się udało. Mam na koncie wiele spektakli, projekty edukacyjne z młodzieżą, koncerty w Operze i mój teatr związany z Centrum Kultury w Gdyni, za co jestem szalenie wdzięczny.

Dobry nauczyciel?

Rozsądny i wyciągający wnioski z własnych doświadczeń. Na tych „moich” deskach staram się uczyć warsztatu poza szkolną ławą. Tworząc z naturszczyków artystów, którzy ze spektaklu na spektakl zaczynają zachwycać grą, przez którą przebija się siła ich talentu. Obserwowanie i udział w tym procesie są spełnieniem obranej drogi, a fascynacja sztuką, która się w nich zapala, jest najlepszą sztafetą pokoleń, dzięki której rozpiera duma, że uczeń przerasta mistrza.

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *