Aleksandra Woźniak – Antygwiazda

Zaskakująca w stanowczości. Delikatna, wręcz eteryczna umiejętnie oddziela ziarna od plew, nie dając się zwieść pozorom. Unika blichtru i przyznaje, że plan wymyślony lata temu pozwala jej grać najważniejszą życiową rolę. Zamiast trzepotać rzęsami, twardo stąpa po ziemi, trzymając się wytyczonych priorytetów. Niezłomna w pasji z zegarmistrzowską precyzją codziennie buduje świat całkowicie inny niż ten policjantki Kasi na „13 Posterunku”. Mało w nim „Samowolki”, a wiele więcej „Barw szczęścia”, „Drogi do raju” pełnej marzeń i pomysłów, które pozwalają wierzyć, że udało się zakląć szczęście. Ambasadorka i prezenterka kanału filmowego Romance TV. O blaskach i cieniach, serialowym pechu oraz o otwieraniu zawodowej szuflady opowiada Aleksandra Woźniak, aktorka filmowa.

Nad morzem wszystko jest możliwe?

Bardzo dobrze się żyje. Gdańsk jest wyjątkowo sympatycznym miastem. Innym niż Warszawa. Tu życie płynie nieco wolniej, pomimo że też są korki (śmiech).

Jest korzyść w tym „wolniej”?

Jak najbardziej. Ale dla tego „wolniej” nigdy bym się nie wyniosła z mojej ukochanej Warszawy. Zrobiłam to dla męża. Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw podjęliśmy decyzję, że ja się przeprowadzę do Gdańska, nie zaś on do Warszawy. Mąż ma tu etat w firmie i córki z pierwszego małżeństwa, które wówczas mieszkały u mamy, a mąż zabierał je do siebie w co drugi weekend. Gdyby przeniósł się do mnie do Warszawy, musiałby jeździć przynajmniej dwa razy w miesiącu do Gdańska, a tak częstych rozłąk nie chcieliśmy. Ja z kolei nie pracowałam na co dzień, na zdjęcia mogłam dojeżdżać do stolicy. Wszystko sprzyjało. Tym bardziej że moja teściowa zadeklarowała chęć zajmowania się w tym czasie moimi pociechami, by po pracy opiekę mógł przejmować mąż. Bilans wszystkich za i przeciw jednoznacznie wskazał na przeprowadzkę. I tak też z córkami zrobiłyśmy.
Aleksandra Woźniak na sesji do magazynu kobiet

Zupełnie bez żalu?

Oczywiście, że był żal. Urodziłam się w Warszawie, tu mam rodzinę i przyjaciół, wspomnienia najpiękniejszych chwil prywatnych i zawodowych. Zdaję sobie sprawę, że tu również jest centrum showbiznesu, ale czego się nie robi dla miłości (śmiech).

Trójmiejskie teatry nie wciągnęły?

Ze względu na dzieci nie podjęłam pracy w teatrze. Teatr jest bardzo zaborczy, szczególnie jeśli jest się zatrudnionym na etat. Od 10:00 do 14:00 próby, o 19:00 spektakl, o 22:00 wracasz do domu. Gdzie wtedy czas dla dzieci?

Rodzina na pierwszym miejscu?

Tak. Nie da rady mieć bułkę i ją zjeść. Trzeba dokonywać wyborów. Jak czasem słyszę zapewnienia osób, które są częstymi bywalcami salonów, grają w teatrze i kilku produkcjach naraz, że rodzina i dzieci są dla nich na pierwszym miejscu, to naprawdę się zastanawiam, jak oni znajdują czas dla „tego pierwszego miejsca”. Z własnego doświadczenia wiem, że nie da się równocześnie wykąpać dziecka, dać mu kolacji, poczytać bajkę i utulić do snu i w tym samym czasie pojawić w nienagannym makijażu i stylizacji na bankiecie lub wejść na scenę. Być może jest to jednak możliwe, tylko ja tego nie umiem (śmiech).

Wbrew zawodowemu spełnieniu?

Marzyłam o tym, by przed 30-ką urodzić dzieci i skupić się na macierzyństwie. Oczywiście początkowo miałam nadzieję, że uda mi się pogodzić aktorstwo z rolą mamy i że raz na jakiś czas będę mogła grać. Wydawało się, że bez problemu zdołam karmić dzieci na planie, szczególnie gdy towarzyszyć nam będzie niania. Życie szybko zweryfikowało moje zamiary. To niestety nie było takie proste, szczególnie w przypadku temperamentach bliźniąt, które ani myślały zasnąć od razu po karmieniu, a na dodatek miały kolki w pierwszych 3. miesiącach życia. W tym czasie ledwie co się trzymałam na nogach ze zmęczenia, więc jak można było mówić o pracy na planie. Zostawienie niemowląt pod czyjąś opieką zupełnie nie wchodziło w grę. Pierwszy raz od urodzenia córek stanęłam na planie, gdy miały półtora roku. Dostałam wówczas propozycję roli w „Złotopolskich”, pięć dni zdjęciowych rozłożone na cały miesiąc. Było to wówczas idealne rozwiązanie. Miałam możliwość wyrwania się trochę z domu, popracowania, zarobienia na utrzymanie swoje i dzieci, spotkania ludzi poza piaskownicą, a resztę czasu spędzenia z maluszkami w domu.

Ścianki są koniecznością dla aktorki?

Pewnie pod tym względem nie nadaję się do zawodu, ponieważ nigdy nie potrafiłam „bywać”. Rozmawiać z osobami, z którymi się powinno, pokazywać tam, gdzie warto. Na bankiety chodzę, gdy naprawdę muszę, ponieważ jest to bezpośrednio związane z moją pracą. W przyszłym tygodniu jadę do Berlina na premierę filmu „Verliebt in Masuren”, w którym miałam przyjemność zagrać. Gdyby nie ta produkcja z pewnością nikt by mnie na taką imprezę nie zaciągnął.

W spożywczym zdarza się błysk flesza?

Nie jestem tego formatu gwiazdą, by tłum fotoreporterów śledził każdy mój krok, ani też nie oferuję żadnych skandali czy kontrowersji, by się opłacało inwestować w śledzenie mnie.
Aktorka Aleksandra Woźniak

Nie chcą wiedzieć, co je Aleksandra Woźniak?

Zdarzały się sytuacje, gdy paparazzi robili mi zdjęcia, ale szybko dano sobie spokój. Fundowałam w kółko to samo – przyzwoicie ubrana na spacerze z rodziną, z koszykiem na zakupach, ewentualnie z tonami książek gnająca na uczelnię.

W metki od top projektantów?

W życiu! Ubrania kupuję w sieciówkach, za niedorzeczne uważam przeznaczanie astronomicznych kwot na ciuchy. Od męża dowiedziałam się, kim jest Luis Vuittone.

Kompletna antygwiazda?

Być może (śmiech).

Czy to prawda, że od czerwca powiększyliście rodzinę?

Tak. Zamieszkały z nami córki męża. Przyznam, że jest to nie lada wyzwanie. Moje dziewczynki mają po 14 lat, a córki męża 16. i 12. Mamy więc cały wachlarz wiekowy adolescentem. Pranie, gotowanie i ogarnianie czwórki nastolatek wymaga dużej dawki cierpliwości i niezłej logistyki. Ale myślę, że dajemy radę (śmiech).

Bez wyrywania sobie włosów z głowy?

Przejrzyste zasady, wspólne dla wszystkich dziewczynek, tablica informująca, kto w danym dniu ma dyżur przy zmywarkach, a kto wiesza pranie, pomagają nam w utrzymaniu spokoju i pozytywnej atmosfery w domu. Mam nadzieję, że uda nam ten stan rzeczy utrzymać jak najdłużej.
Ola Woźniak na sesji zdjęciowej

Germanistka na ekranie też zgodnie z planem?

Nie do końca. Debiutowałam mając 17 lat u Doroty Kędzierzawskiej w „Moim Drzewku Pomarańczowym”. Potem wszystko toczyło się bardzo szybko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiały się kolejne propozycje. Zagrałam w „Samowolce” Feliksa Falka, w „Pożegnaniu z Marią” Zylbera, w „Niebieskim Ptaku” Jarnuszkiewicza. Gdy zdawałam egzaminy do Akademii Teatralnej w Warszawie, miałam już na swoim koncie sporo ról.

Dlaczego nieoczekiwana zmiana ról?

Propozycje przychodziły nadal, ale w szkole okazało się, że przez pierwsze lata nie pozwalano studentom grać. Obawiałam się, że odrzucanie propozycji, czyli przymusowy celibat zawodowy, może mnie pozbawić w przyszłości dalszego rozwoju kariery. Po roku odeszłam więc z akademii teatralnej, stąd ostatecznie padło na germanistykę.

Kto powiedział „talent”?

W wieku 10 lat zaczęłam marzyć o zostaniu aktorką. Z zapałem chodziłam na kółka teatralne. Jak to w życiu bywa, opatrzność też musi nad nami czuwać, dlatego mam wrażenie, że tak się w moim przypadku właśnie stało. Początek przygody zaczęłam jak wiele nastolatek. Najpierw przez kilka lat tańczyłam w zespole Gawęda. W pewnym momencie, gdy miałam 17 lat, taniec i śpiew na scenie przestały wystarczać, zrezygnowałam z zajęć zespole. Tego dnia, po powrocie do domu, gdy włączyłam telewizor, zobaczyłam wypowiedź Marka Kondrata o pierwszej prywatnej aktorskiej szkole filmowej „Workshop” w Warszawie, która ogłaszała nabór. Uznałam to za znak.

Poszła pani za ciosem?

Przygotowałam kilka tekstów i poszłam na egzamin, który przeprowadzał Marek Kondrat. Dostałam się i poczułam, że ten pierwszy ważny egzamin w moim życiu, który zdałam to dobry omen.

Łapiąc bakcyla?

Oj tak. Był to dla mnie niezwykły czas. Jako licealistka uczyłam się warsztatu na takim repertuarze jak „Trzy siostry” Czechowa pod opieką artystyczną Zdzisława Wardejna czy w „Pamiętnikach szaleńca” Gogola z Krzysztofem Majchrzakiem. Właśnie ten ostatni miał największy wpływ na mój rozwój. Krzysztof Majchrzak w fantastyczny i niezwykły sposób przekazywał swój warsztat, tworząc mocne fundamenty i świadomość zawodową. To dzięki niemu cała nasza grupa, w tym ja, trafiliśmy na pierwszy casting. Wygrałam go, dzięki czemu zadebiutowałam na szklanym ekranie i to u samej Doroty Kędzierzawskiej, która powierzyła mi ciekawą rolę.

Skąd „13 Posterunek”?

Był lata później. Nim poszłam na casting do roli policjantki, bez fanfar, aczkowiek solidnie, pracowałam nad swoim warsztatem, grając ciekawe role w dobrych produkcjach. „13 Posterunek”, mimo że przyniósł mi popularność, można powiedzieć, przerwał dobrą passę.

Mundur z mini uwierał?

Casting do pierwszej takiej produkcji wydawał mi się niesamowitym wyzwaniem. Szczególnie że reżyserował Ślesicki, a w obsadzie same sławy: Marek Perepeczko, Marek Walczewski, Cezary Pazura, Ewa Szykulska.

Dla pani nóg wielu traciło głowę!

A propos tej osławionej mini muszę dodać, że na casting poszłam w spodniach. Pierwsze odcinki grałam w normalnej, policyjnej spódnicy o przepisowej długości. Pomysł długości powstał dopiero w trakcie zdjęć do 4. odcinka, w którym posterunek odwiedzał biskup i policjanci w nieudolny sposób starali się być jak najbardziej przyzwoicie ubrani i jak najlepiej się zachowywać. Oczywiście, trzymając się konwencji komedii absurdu, wszystko poszło nie tak i efekt był odwrotny od zamierzonego. Wówczas policjantka Kasia włożyła krótszą niż zazwyczaj spódniczkę oraz pasiaste, kolorowe rajstopy. Reżyserowi oraz ekipie na planie tak przypadł do gustu outfit granej przeze mnie postaci, że postanowiono już zawsze ubierać Kasię w krótką spódniczkę. Niestety na dłuższą metę nie było to dla mnie za dobre posunięcie.

Królestwo za takie nogi!

Nogi wprawdzie były odbierane pozytywnie, ale przesłaniały i wręcz odwracały uwagę od gry aktorskiej. Nie chciałam być traktowana jak jakaś tam laleczka, która została zatrudniona, by wywijać nogami. Ciężko pracowałam nad swoją postacią i chciałam, by interesowano się tym, co umiem, a nie tym, jak wyglądam.

Pomimo wszystko Kasię zobaczyli w pani od razu?

Pamiętam, że dość szybko – jeszcze w trakcie castingów – poinformowano mnie, że dostałam tę rolę. Zdziwiło mnie to, szczególnie że nigdy nie utożsamiano mnie z komedią. Widziano mnie – jak i ja sama siebie – raczej w repertuarze dramatycznym. Ale miałam 22 lata i uznałam „13 Posterunek” za kolejne zawodowe wyzwanie.

Zaszufladkowanie stało się odczuwalne?

Tak, i co zdumiewające, wydarzyło się to po jedynie 18 miesiącach pracy, podczas której powstało raptem 40 odcinków, które skończyliśmy kręcić 18 lat temu.

To rzeczywiście niewiele?

Dla moich 26 lat pracy takie 18 miesięcy to króciutki epizod zawodowy. Jednak „13 Posterunek” osiągnął taką popularność, że nie dał i nie daje, o sobie zapomnieć, a tym samym chyba na zawsze utrwalił nasze role w świadomości widzów.

W czym tkwi tajemnica tego sukcesu?

Wbrew pozorom to nie jest głupi serial. Ma inteligenty dowcip pokroju kultowego „Monty Pythona”. Jest dobrze zrobiony i zagrany.

Bez udziału w „13 Posterunku” nie zapisałaby się pani w historii pierwszego sitcomu.

Pewnie tak. Ale może w inny sposób mogłabym się zapisać? Wielu producentów podkreślało, że niepotrzebnie zagrałam Kasię. Mi też się tak wydaje. Choć z drugiej strony staram się z pokorą podchodzić do życia i nie rozpamiętywać przeszłości, tylko patrzeć do przodu i próbować swoje doświadczenia przekuć w coś pozytywnego.

Nie dało się wyskoczyć z szufladki?

Cały czas próbowałam. Po zakończeniu zdjęć do „13 Posterunku” pilnowałam, by nie powielać roli Kasi i myślę, że się to udało. Przykładem jest serial „Daleko od noszy”, gdzie u Krzysztofa Jaroszyńskiego grałam doktor Zuzannę. Pamiętam, z jaką determinacją uparłam się, by mój fartuch był za kolana, a makijaż, fryzura oraz gra aktorska w niczym nie przypominały wizerunku policjantki Kasi.

Czyli nie najgorzej?

Na szczęście, mimo szufladki, nadal otrzymywałam i otrzymuję role w produkcjach obyczajowych, jak w filmie „Droga do raju”. Za rolę w tej produkcji dostałam nominację do „Złotych Kaczek”. W „Linii życia” wcieliłam się w kobietę borykającą się z problemami małżeńskimi. W „Barwach Szczęścia” grana przeze mnie postać, z powodu odrzucenia przez męża, wpadła w depresję i próbowała popełnić samobójstwo. Aktualnie w „Klanie” też nie mam nic wspólnego z komedią. Mocno ubolewam, że te wszystkie postaci wpadają jakby do innego wymiaru i mam wrażenie, że pozostają w cieniu „13 Posterunek”.

Jak przerwać taką passę?

Może kiedyś uda mi się dostać taką rolę, która przebije policjantkę Kasię (śmiech).

Da się żyć z ambicji?

Niszowe filmy są zazwyczaj niskobudżetowe. Higieniczne podejście do zawodu jest szalenie trudne i tylko nieliczni mogą sobie na nie pozwolić. Zwykle aktorzy muszą przyjmować większość propozycji, aby utrzymać rodzinę i nie wypaść z rynku.

Nie chciała pani zmian?

Wbrew pozorom aktorstwo okazało się dla mnie kompletnie pro rodzinnym zawodem. Pracowałam kilka dni w miesiącu, a gdy dzieci były starsze, nieco więcej. Jednak nigdy nie przekraczało to połowy miesiąca, a zdjęcia najczęściej się odbywały, gdy córki były w szkole lub przedszkolu. W takim stanie rzeczy mogłam utrzymać dom. Popołudnia, wieczory i weekendy stawały się czasem tylko dla nas. Córki przez całe dzieciństwo rysowały mnie jako mamę w fartuszku z ciastem na tacy, nigdy zaś na ekranie. Tak im się kojarzyłam. Nie wiedziały, co to znaczy tęsknić za mamą, bo zawsze miały mnie pod ręką. Myślę, że to jest chyba mój największy życiowy sukces. Stworzyć dzieciom bezpieczny styl przywiązania, który jest bazą do budowania zdrowego poczucia własnej wartości oraz prawidłowych relacji z ludźmi w przyszłości.

Podobno wyszła pani z założenia, że na naukę nigdy nie jest za późno?

Córki są już starsze, nie potrzebują mnie w takim stopniu, co kiedyś. Uznałam, że czas na samorozwój. Aktualnie studiuję na III roku na SWPS w Sopocie. Psychologia to niesamowita dziedzina. Pozwala lepiej zrozumieć siebie i otaczającą nas rzeczywistość. Im dłużej ją zgłębiam, tym bardziej wydaje mi się fascynująca.

Zapowiada się oblegana kozetka.

Nie wykluczam (śmiech). W pierwszej kolejności chciałabym zająć się problemem uzależnień od internetu. W naszym domu nie ma wifi, wypowiedziałam sieci wojnę. Ten temat traktuję jako misję i duże wyzwanie.

Wtedy szklany ekran stanie się wyłącznie wspomnieniem?

Tego nie wiem, ale mam pewność, że stanę się panią własnego losu i czasu. Jeśli pojawi się naprawdę ciekawa propozycja aktorska, być może zrobię sobie krótki urlop i z niej skorzystam, ale będzie musiało być to coś wyjątkowego. Psychologia zaczyna stawać się naprawdę moją pasją, dużo większą niż aktorstwo. Poza tym myślę, że chcąc być w czymś naprawdę dobrym i skutecznym, nie można trzymać wszystkich srok za ogon.

Zdjęcia: „Raven Cave” Adrian Kulesza
Make up: Żaneta Kreft
Miejsce: ART IN studio i galeria, ul. Ogarna 1/2 Gdańsk www.gallery.artinarchitecture.pl
Główne tło do sesji: obrazy Agnieszki Kirzanowskiej-Osińskiej z zespołu Art in Architecture

Wiesz co oznacza sen o księdzu? sprawdź!: https://magazynkobiet.pl/sennik-ksiadz-czy-to-jest-dobry-sen/

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *