Wszystkie drogi prowadzą do studia

Spokojnie i szczegółowo opowiada swoją historię. Łzy pojawiają się jej oczach raz – dopiero na koniec rozmowy, kiedy dopytuję o domowe zwyczaje, rytm życia, domowników. Wzrusza się na wspomnienie uśpionego w zeszłym roku pupila. Widzę wtedy, jaka jest wrażliwa. Bez wątpienia kocha zwierzęta, życie i sztukę, bo ta ostatnia uparcie towarzyszy jej na każdej ze ścieżek, którymi kroczy. To AIA RAIA – właścicielka studia Iron Horse, opowiada, co ją do tego miejsca przywiodło.

Jak znosisz kwarantannę? Studia tatuażu to jedne z tych miejsc, które musiały zostać zamknięte

Moja kwarantanna przechodziła i nadal chyba przechodzi różne fazy. Obecnie pogodziłam się z sytuacją i robię po prostu swoje, to na co wcześniej nie miałam tyle czasu, między innymi nadrabiam zaległości na moim funpage’u. Nie ukrywam natomiast, że początek nie by łatwy. Pierwsze trzy dni jak w amoku

posprzątałam całe mieszkanie, a kiedy w końcu dotarło do mnie, co się dzieje, nastąpiło małe załamanie, obawa o przyszłość, strach za co zapłacę rachunki, bo przecież jak nie pracuje, to nie zarabiam, jakieś tam oszczędności były i są, ale nie wiem, jak długo pociągnę, jak to mówią, jadę już na oparach.

Kolejny tydzień przespałam, wstawałam tylko, by wyjść z psami na spacer i doglądać córki. Po tygodniu odpoczynku i regeneracji przyniosłam laptopa z pracy i zaczęłam nadrabiać zaległości.

Musiałam przyjąć jakiś plan strategii całej tej izolacji, poukładać sobie rozkład dnia i tak jest do dzisiaj. Między długimi spacerami z psami, jeżdżę na rolkach i rowerze, jestem także aktywna na stronie Iron Horse Ink, mam stały kontakt z klientami, sukcesywnie robię porządki w domu, bo to mnie odstresowuje, wróciłam znowu do robienia biżuterii, bardziej dla zabawy z córką. Sterta ubrań do szycia czeka w kolejce, zabrałam się za renowacje starego lustra, a kolejny plan to mały remont w studio. Mam nadzieje, że wrócę do niego i do pracy, bo tęsknie za tatuowaniem.

Proponuje oderwać się na chwilę od tej dziwnej i trudnej rzeczywistości i powspominać.

Jak byłaś mała, to..

Sześcioletnia Asia chciała być weterynarzem, miała w domu psy, chomiki, świnki i wszystko co żywe, a także tysiące pluszaków, które leczyła, a potem, już jako mała projektantka mody, ubierała. W ręku miałam wiecznie igłę, szmatki i szyłam ubranka dla Barbie, której bardzo do tych przymiarek potrzebowałam i na którą uzbierałam sama z kieszonkowego w wieku 12 lat. Po podstawówce wiedziałam o sobie tyle, że uwielbiam też rysować, ale jakoś nie czuję się natchnioną malarką, bo zbyt wielką wagę przywiązuję do precyzji, a za mało w tym całym procesie twórczym szaleństwa. Po podstawówce wszyscy, którzy mieli dobre świadectwo, obrali sobie za cel liceum, a ja ze swoim – równie dobrym – uparłam się na technikum odzieżowe.

Skoro Barbie, to czasy szkoły ponadpodstawowej przypadły na lata dziewięćdziesiąte?

Tak – czasy Guns’n’Roses i ja jako nieporównywalny z nikim Axle Rose w mini playback show z ramionami pięknie wyrysowanymi dłogopisowymi tatuażami. To też czasy technikum, w którym faktycznie nauczyłam się fachu, ale artyzmu nie uświadczyłam zbyt wiele. Klasa było typowo babska i wyjątkowo grzeczna, więc miałam się gdzie wyróżnić swoim nieco mrocznym stylem – obklejona znów… tatuażami prosto z „Bravo Girl”… Przypadek?

Nie sądzę (śmiech). Gdzie szukałaś artyzmu po technikum?

Trzeba mi było iść dalej, a kunszt malarski faktycznie stał w miejscu, więc na ASP nie miałam najmniejszych szans. Domowe rysowanie – precyzyjne i ładne – to za mało na akademię, ale wystarczająco dużo, żeby dumnie wkroczyć w progi dopiero co powstałej wtedy Szkoły Multimedialnej.

Multmedialna – brzmi nowocześnie i holistycznie, zwłaszcza jak na tamte czasy

Na pierwszym roku uczyliśmy się wielu rzeczy, na drugim powoli zawężaliśmy swoje zainteresowania do malarstwa, scenografii, grafiki użytkowej, projektowania użytkowego, mieliśmy zajęcia z historii sztuki i historia Gdańska – z niezapomnianym prof. Januszajtisem. Na ostatnim roku wybrałam na dyplom ostatecznie scenografię i miałam zaprojektować 12 kostiumów dla każdego znaku zodiaku. Czwarty rok dobiegał końca, a w indeksie zostało już tylko kilka pustych rubryk do uzupełnienia. Wtedy dwie moje serdeczne koleżanki wzięły sobie na cel zaciągnięcie mnie do łódzkiej szkoły projektowania.

Szmaty” zostały w głowie?

Tak mnie ciągnęły do Łodzi, że jedna niemal za rękę przeprowadziła mnie przez pełen papierologii proces rekrutacji i kiedy przyszło już tylko do zabrania ze sobą teczki i zjawienia się na egzaminie, nie miałam wyjścia. Zdałam i mogłam się zacząć przygotowywać do trzyletnich studiów zaocznych.

Zauważyłaś, że już od czasów technikum nie zbaczasz z pewnej konsekwentnej ścieżki? Zaczęłaś od zgłębiania i szlifowania techniki, w multimedialnej poszerzyłaś horyzonty, w Łodzi doprecyzowałaś swoje preferencje dotyczące sztuki wyrazu

Przez cały czas studiowania w Łodzi i projektowania ubiorów towarzyszyło mi zamiłowanie do „tatuażowych” wzorów. Umieszczałam je dosłownie wszędzie, a potem drobiazgowo wyszywałam. Ciągle też rysowałam, niemal bezwiednie…

Ludzie na ogół podczas rozmowy telefonicznej rysują kwiatki i psychodeliczne wzorki, a ty, jak się domyślam, po półgodzinnej pogawędce masz gotową grafikę (śmiech)?

Dokładnie! Przez pewien czas dorabiałam sobie, malując butelki, czasem ozdobienie jednej zajmowało nawet 5 godzin.

Wiedziałaś, że niechybnie zmierzasz w stronę tatuażu?

Przyszedł wtedy czas na pierwszy prawdziwy – u Tomka Skoczypca – jednego z prekursorów tej sztuki w Polsce. Pokazałam mu moje rysunki, docenił ich precyzję i poprosił o pomoc, bo miał wtedy nawał pracy i potrzebował kogoś do pomocy przy robieniu projektów. Odrabiałam zadawane przez niego „prace domowe”, na śliskiej kalce godzinami odrysowywałam rapidografem skomplikowane wzory. Rapidograf to bardzo precyzyjne narzędzie demaskujące każde drżenie reki, ćwiczy się nim po to, by tę dłoń równo prowadzić. Robiłam wtedy na jego polecenie coś, czego wówczas w ogóle nie znano, a dziś jest bardzo modne. Dotwork, czyli przerysowywanie rapidografem rysunków z cieniowaniem maleńkimi kropkami – wszystko w tym przypadku po to, by trenować cierpliwość.

Trochę jak adept wielkiego mistrza w „Karate kid”?

Tak (śmiech), jak kolejne stopnie wtajemniczenia. Po pewnym czasie usłyszałam to, na co tak naprawdę czekałam – czy nie chciałabym już zacząć tatuować…

W końcu!

…i wtedy Tomek dostał propozycję wyjazdu do Anglii. Choć zaproponował mi rodzaj spółki, nie mogłam z nim jechać z wielu różnych powodów. Zostałam w Polsce i szykowałam się do łódzkiej szkoły, ale ponieważ gdzieś już się rozeszło, że wykonuję ciekawe wzory tatuaży, cały czas je rysowałam dla „znajomych i przyjaciół królika”, no i szyłam ciuchy oraz projektowałam, dobrze się przy tym bawiąc. Wtedy w Gdańsku prężnie działała scena muzyki undergroundowej, a ponieważ studiowałam zaocznie, miałam sporo czasu na „bywanie”. Tak zaczęłam bywać na imprezach transowych. Tam wśród mnóstwa znajomych spotkałam jednego, który zapytał wprost, czy mogłabym swoje wzory namalować na dużym płótnie. Ja bym nie mogła (śmiech)? Tak naprawdę nie zastanowiłam się przed odpowiedzią, ale okazało się, że faktycznie nieźle radzę sobie z materią o wymiarach 1,5 na 3 metry i czymś grubo grubszym niż rapidograf. Tak zaczął się etap bycia dekoratorką imprez transowych dla kolektywu trójmiejskiego.

Co było dalej?

Płótna, dyplomy, imprezy transowe, mąż, dziecko… (śmiech). Po zajściu w ciążę musiałam zrezygnować z pracy i to wcale nie z własnej woli.

Wtedy zaszyłaś się w domu?

Tak i to dosłownie, bo nadal szyłam (śmiech), pomagałam też mężowi przy fotografiach, którymi się zajmował.

Daleko jeszcze do tatuażu? (śmiech)

Już blisko. Zostałam tatuażystka, bo mój maż przytył.

???

Ja przytyłam w ciąży, a on solidarnie ze mną. Kiedy nasza córka przyszła na świat, złapaliśmy zajawkę na sport i zaczęliśmy z zapałem trenować crossfit. Wtedy zgłosił się do nas znajomy i w barterze za ułożenie planu treningowego dla kolegi zaproponował mi tatuaż, bo był właścicielem studia. A ja poprosiłam o możliwość poobserwowania tatuażystów przy pracy. Na samym patrzeniu wytrzymałam 3 dni. Tyle mi zajęło, żeby dorwać w ręce maszynkę i zacząć tatuować sobie nogę.

Pominęłaś zatem etap nauki na bananach i pomarańczach?

Tak, miałam przygotowany wzór, więc się zabrałam do pracy. Kiedyś tak skrupulatnie trenowana w tym celu ręka się sprawdziła i oto porzuciłam szycie na rzecz tatuowania. Za chwilę „podłożył” mi się mój mąż, a potem poczta pantoflowa doniosła, że dziaram w studio jak tylko ktoś ma „okienko”. Po pewnym czasie miałam już z tylu chętnych, że musiałam się innym wciskać w grafik. Żeby nie przerywać pracy, wróciła chałupnictwa (śmiech) i znów miałam pełne ręce roboty. We wrześniu minęło 7 lat, od kiedy chwyciłam do ręki maszynkę, 5 od kiedy pracuję we własnym studio. Jest mi tu dobrze, moim klientom też.

Czego nie tatuujesz?

Staram się być maksymalnie wszechstronna. Unikam jedynie imion partnerów, bo wiem, że to ryzykowne (śmiech). Pewnego razu klientka przysłała mi wzór, na którym chciała uwiecznić imiona dzieci. Po wytatuowaniu trzech, przyznała, że ostatnie należy do męża. Zapytałam wtedy, czy się nie boi, że sprawa się przedawni (śmiech), a ona na to, że to już jej trzeci w życiu Tomasz i ma wszelkie prawo, żeby podejrzewać, iż potencjalny czwarty też będzie miał tak na imię…

Wywiad: Kamila Recław

Polecane:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *