Wizjoner i realista z inklinacją do pesymisty. Jak to działa?

muzyk

Przemysław Rudź jest kompozytorem i wykonawcą muzyki elektronicznej, popularyzatorem astronomii, autorem książek i przewodników. Pisze, wykłada i prowadzi nie tylko prelekcje, ale pokazy nieba. Uczestniczy w zlotach astronomicznych. Jest specjalistą w Departamencie Edukacji Polskiej Agencji Kosmicznej. Zapytacie o wykształcenie? Z wykształcenia jest geografem klimatologiem. Teoretycznie, jak to mężczyzna, wie zatem o świecie wszystko. 

Czy to, że tworzysz muzykę bez słów, a mówisz o sobie, że jesteś wylewny w pisaniu, to przypadek czy rodzaj jakiejś artystycznej wymiany i równowagi?

Możliwe, że to drugie, chociaż wybór takiego, a nie innego gatunku muzycznego nakłada pewne warunki brzegowe. Muzyka elektroniczna – w swojej klasycznej odmianie, to po prostu muzyka instrumentalna, medytacyjna, tworzona z użyciem barw i brzmień, których nie ma w przyrodzie. Tutaj każdy słuchacz może sam sobie dopowiedzieć resztę treści, zanucić coś pod nosem, zwizualizować. Nie trzeba mu narzucać słów. Podczas tworzenia płyty „Nigdy więcej wojny”, skomponowanej na 80. rocznicę wybuchu II wojny światowej, zrobiłem eksperyment polegający na dodaniu wierszy mojego kolegi Wojciecha Dardy-Ledziona, w interpetacji Waldemara Kownackiego z Teatru Narodowego w Warszawie. Całość przypomina nieco zapomnianą ideę słuchowiska radiowego, w którym recytatywy są przeplatane muzyką.

Do muzyki elektronicznej idealnie pasuje mi moje wyobrażenie kosmosu.

Tak, bo to muzyka przestrzeni, zupełnie nieskrępowana formą. Nie uświadczysz tu klasycznego, piosenkowego podziału na zwrotka-refren-zwrotka-refren-solo-refren-koda. To szereg zestawionych ze sobą pulsacji, pejzaży i efektów dźwiękowych, które wprowadzają tę specyficzną aurę tajemniczości. Jest to muzyka bardzo intymna, która od słuchacza wymaga koncentracji, poddania się woli artysty, podążania za nim. Muzyka elektroniczna ma ewidentnie terapeutyczny potencjał, można by ją zatem wykorzystać jako panaceum na nerwice, depresje, choroby cywilizacyjne, całe to szaleństwo szczurzego wyścigu po sukces. Kosmos ma tę zaletę, że jest za darmo. Połączenie tego z muzyką tła, która wieczorową porą jeszcze bardziej angażuje mózg i oddziałuje na zmysł słuchu, to całkiem ciekawa alternatywa dla papki z telewizora.

Byłeś najlepszym uczniem w szkole?

W podstawówce owszem – wisiałem nawet na szkolnym tablo, gdzie obok fotki w fartuszku z tarczą wyliczone były moje sukcesy w olimpiadach przedmiotowych. Miałem smykałkę do nauki, zresztą uczyłem się sam, bez żadnej ingerencji z zewnątrz. Lubiłem to i lubię do dziś. Mój ojciec przez całą moją szkolną edukację przyjmował tylko do wiadomości, że na koniec roku jest dobrze albo bardzo dobrze, po czym wracał do lektury gazety. W liceum, ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że poza kumplami jest jeszcze płeć przeciwna, co nieco przestawiło moje priorytety. Zaczęło się baczniejsze przyglądanie w lustrze, stres wywołany trądzikiem na czole i nosie czy inne tego typu metafizyczne rozterki nastolatka. Dalej dobrze się uczyłem, ale zdecydowanie bardziej pociągało mnie życie towarzyskie. Matura zakończyła tę sielankę, trzeba było iść w świat.

Jaką muzykę grał zespół Labirynt? Ja w tym czasie śpiewałam poezję, ale żadnych płyt do dziś nie popełniłam. Ty masz ich na koncie sporo.

Stworzony w okresie nastoletnim pierwszy zespół spełnia dwa zadania. Pierwsze jest oczywiste – każdy zakochany w muzyce nastolatek chce założyć zespół i grać tak jak jego idole. Młody człowiek, który nie słucha muzyki, to materiał na przyszłego psychopatę albo polityka. Gdy już wiedziałem, że chcę być klawiszowcem, bo kochałem starą elektronikę i rock progresywny (moje ukochane Genesis, YES, Marillion, Jethro Tull, SBB, Exodus i inne), zgłosiłem się do elbląskiego ogniska muzycznego, gdzie poznałem podobnych sobie – tyle że grających na perkusji i gitarze.

Drugie zadanie szkolnego zespołu ma bardziej freudowską bazę. Otóż z obserwacji, jakie wnikliwie prowadziłem, wynikało, że starsi szkolni koledzy-muzycy prowadzali się z całkiem fajnymi dziewczynami. Granie w zespole nobilitowało w szkolnej hierarchii, co oczywiście przekładało się na pewien trudny do zdefiniowania handicap w relacjach z dziewczętami. Potwierdzam tę tezę, bo sprawdziłem osobiście – a nie należałem do ekstrawertyków.

A co do płyt, to dorobiłem się pokaźnej rodzinki – 20 albumów studyjnych nagranych solo lub w kooperacjach, m.in. z Józefem Skrzekiem, Krzysztofem Dudą, Władysławem Komendarkiem, Mikołajem Hertlem, Tomkiem Pauszkiem, Robertem Kanaanem, Maciejem Wierzchowskim czy Michałem Kuszem. W szufladzie leży też kilka rozgrzebanych projektów, jest więc co robić.

Kim jesteś z zawodu?

Po maturze wyjechałem do Gdańska, żeby studiować geografię na UG. Skończyłem studia na specjalizacji z klimatologii, czyli tematyki dzisiaj dosyć popularnej. Poza tym największą naukową pasją mojego życia była i jest astronomia. W chwili obecnej trzymam kilka srok za ogon. Z jednej strony muzyka, z drugiej praca w Polskiej Agencji Kosmicznej – w jej departamencie edukacji, z trzeciej działalność gospodarcza i produkcja robotycznych obserwatoriów astronomicznych, z czwartej od czasu do czasu popularnonaukowa działalność literacka dla dzieci, młodzieży i dorosłych.

Jesteś autorem książek oraz przewodników dla dorosłych i całej serii dla dzieci: „Jak to działa?”. Czy dla laików i dzieci pisze się o kosmosie i zjawiskach przyrody takim samym językiem?

Stephen Hawking wspomniał kiedyś słowa jego wydawcy, który zasugerował, że każdy wzór umieszczony w książce popularnonaukowej obniża liczbę sprzedanych egzemplarzy o połowę. Wielki fizyk pisał zatem prosto i robił to doskonale – prawdopodobnie dlatego, że rozumiał, o czym pisze. W moim skromnym przypadku zdaję sobie sprawę, że niewiele wiem, ale to co wiem – rozumiem. Pisząc o rzeczach elementarnych, które pojawiają się w szkole na jednej czy dwóch lekcjach, po czym są szybko zapominane, zawsze staram się maksymalnie uprościć przekaz, szukać przykładów porównawczych, zobrazować problem. Jeżeli wciąż pojawiają się propozycje wydawców, żebym coś dla nich napisał, oznacza to, że chyba radzę sobie z tym nieźle.

Czy dzielisz pasję z partnerką? Wpatrujecie się razem w to samo niebo i słuchacie tej samej płyty?

Paradoksalnie w naszym domu najwięcej jest mojej muzyki, ale nie wynika to wybujałego, artystycznego ego. Po prostu żeby materiał dobrze brzmiał, trzeba go na okrągło słuchać. W wolnych chwilach, których jest niewiele, wybrzmiewa muzyka klasyczna, oglądamy filmy, czyli proste rzeczy. Mamy balkon z ekspozycją południową, więc kiedy coś ciekawego dzieje się na niebie, wystawiam lornetkę na statywie i obserwujemy.

Nie jesteś chyba wielkim fanem nowoczesności? Chodzi mi o modę, architekturę… Piszesz z nostalgią o postaciach z przeszłości lub pewnych zjawiskach, których już dziś nie doświadczamy…

Wyznaję punkt widzenia zbieżny z tym, co pisał i myślał Stanisław Lem. Wielki futurolog, wizjoner i realista z inklinacją do pesymisty, jeśli chodzi o ludzkość i jej przyszłość. Jestem dość konserwatywnie usposobiony, nie bawią mnie nowe trendy, mody, pomieszanie znaczeń słów i idei. Doceniam tradycję, historię, kulturę, dorobek pokoleń. Nie dostrzegam współczesnych autorytetów, wszyscy mi bliscy dawno poumierali, choć na szczęście zostawili po sobie dorobek, którym się zaczytuję. Mimo wszystko żyję, śmieję się, czerpię przyjemności z rzeczy prostych. Zwykłe wyjście na piwo w gronie przyjaciół jest dla mnie wielkim wydarzeniem. Na szczęście w Gdańsku można się napić dobrego piwa, a ludzie skupieni wokół piwnej rewolucji tworzą aurę, która bardzo mi pasuje. Obyśmy tylko zdrowi byli, reszta nie ma znaczenia.

Wywiad: Kamila Recław

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *