Internet to największe błogosławieństwo XXI wieku, ale w ostatnim czasie nawet moje troskliwie pielęgnowane social media zamieniły się w puszkę Pandory. Nasze polskie „wiem przecież” to podobno cudowne panaceum na wszystko. Siedź w domu, nie bądź baran, noś maskę, nie noś maski, wyginiemy, jesteśmy uratowani. Piętnaście minut dziennie wystarczy w zupełności, żeby przestać się bać jakichkolwiek mandatów i z dzikim rykiem wyskoczyć przez okno resztek rozsądku.
Przeważa nutka pesymizmu, nikt przecież – między swoim anegdotycznym sojowym latte a rachunkami za prąd – nie przypuszczał, że naprawdę staniemy na krawędzi świata. Nibyśmy się na to szykowali, my Millenialsi, pokolenie dziesiątek końców świata. Doskonale pamiętam zapach zakurzonego małego miasteczka, kiedy pewnego dnia w sierpniu 1997 roku jeździłam na komunijnym rowerze po wyłożonym kostką betonową placu, umierając ze strachu, że koniec świata naprawdę nadejdzie. Zje nas pluskwa milenijna i nigdy nie doczekam liceum. Albo trzy lata wcześniej, kiedy na biwaku harcerskim położyłam się pod drzewem, zdjęta paniką, że to już i nigdy więcej nie zobaczę mamy. Albo 21 maja 2011 roku, który spędziłam w stajni, żałując na zapas wszystkich tych zwierząt.
Nibyśmy się na to szykowali, ale rzeczywistość przerosła oczekiwania. Ze wszystkich końców świata, które przeżyłam, żaden nie przygotował mnie na pandemię. Ziemia się nie rozwarła, z nieba nie leci ogień. Home office, własne dzieci zamiast kolegów z pracy, trochę strach, ale też nadzieja. Dużo nadziei.
Wszystkie moje matki
Umówmy się – obecnie daleko nam wszystkim do optymizmu, dlatego chcę dziś napisać o zachwycie. Budzi go we mnie przyglądanie się znajomym biznesom, które dzięki swoim społecznościom okazują się odporne na załamanie. Budzą go we mnie doniesienia o tym, że planeta odetchnęła nieco od swojej własnej pandemii – ludzi i ich biznesu.
Jeszcze półtora, dwa miesiące temu zmiana przyzwyczajeń na globalną skalę wydawała się niewykonalna. Home office dla garstki wybrańców, superważne loty biznesowe i całodzienne spotkania biznesowe to były te absolutnie niezbędne aktywności, które trzymały to wszystko w kupie. A przecież to tylko drobiazgi! Ułamek aktywności opartej na bezkresnej konsumpcji zasobów i produkcji niepotrzebnych rzeczy (i dupogodzin za biurkiem).
Koniec świata do góry nogami
Z perspektywy końca świata widać jeszcze jedno oblicze pandemii, wcale nieoczywiste. Oblicze katalizatora i akceleratora zmian na lepsze. Panowie w garniturach może nie posłuchali wściekłej Grety, ale zmuszeni są dzisiaj posłuchać kogoś jeszcze mniejszego niż ona. Ja wiem, internet się śmieje, że gdzie teraz ją zero waste’owcy i gdzie jest nasze świeżo nabyte, konsumenckie zamiłowanie do wielorazówek. Że gdzie mamy teraz swoją ekologię i globalny kryzys klimatyczny. I bardzo chciałabym pokazać tym ludziom język (chociaż wiadomo, że chodzi o zupełnie inną część ciała), ale zamiast tego powiem: poczekajcie. Bo to jest ten moment, w którym pora przestać ludziom wmawiać, że biznesu nie da się prowadzić lepiej, tak żeby finalny wynik poczynań firm przewyższał społeczny i środowiskowy koszt produkcji.
Urszula Chowaniec – autorka bloga galantalala.pl, pierwszego w Polsce traktującego o ciałopozytywności. Aktywistka, feministka, głowa marketingowa i ambasadorka zrównoważonego rozwoju. Możliwistka w recydywie, od stereotypów woli dane.