– Z pracy się człowiek zwolnił, pokój zwolnił i w styczniu poleciał. W ciemno – pisze o swoim wyjeździe do Australii Agnieszka Michalak. Nie był to Australian Dream. Choć pewnie, gdyby nie ta podróż, nie miałaby okazji przejechać Bali na skuterze i nocować na filipińskim dworcu, otoczona wianuszkiem Filipińczyków. Swoimi refleksjami z wypraw dzieli się na blogu hoplahopblog.wordpress.com.
Podróżowałaś przed wyjazdem do Australii?
Tak, z przyjaciółką. Ale to były krótkie, niskobudżetowe tripy po Europie.
Skąd zatem pomysł o wyjeździe na drugi koniec świata, do Australii?
Pojechałam na Maltę na kurs językowy, sponsorowany przez firmę, w której ówcześnie pracowałam. Tam poznałam pewnego Niemca, z którym trafiłam do tej samej grupy na zajęciach. Opowiedziałam mu o swoich wcześniejszych podróżach i przygodach, jakie w tym czasie przeżyłam (włączając w to spanie na lotnisku, co teraz już jest dość powszechne, ale sześć lat temu budziło jeszcze zdziwienie). Podsunął mi pomysł wyjazdu do Australii w ramach programu work & travel. Wiedziałam, że u nas to nie funkcjonuje, więc po powrocie do Polski zaczęłam szperać w internecie w poszukiwaniu podobnych projektów. Znalazłam informację o możliwości wyjazdu na studia. W ciągu miesiąca zebrałam dokumenty potrzebne do ubiegania się o wizę studencką.
Udało się. Rzuciłaś pracę i poleciałaś. To był skok na głęboką wodę.
Wydaje mi się, że byłam nieświadoma powagi sytuacji. Przecież ten wyjazd wiązał się z porzuceniem pracy i rodziny. Od Polski dzieliło mnie 12 tys. km. i 12 godzin różnicy czasowej. Żeby z kimś porozmawiać, musiałam wstawać o 6 rano. Wtedy się jednak nad tym nie zastanawiałam. Potraktowałam tę podróż jako wyzwanie i sprawdzenie siebie. Gdy dotarłam do Australii, nie miałam nawet mieszkania. Znalazłam hosta na couchsurfingu, u którego planowałam przenocować, dopóki czegoś nie wynajmę. Odmówił mi jednak sześć godzin przed lądowaniem w Sydney. W pierwszym momencie świat mi się zawalił. Musiałam improwizować. Zatrzymywałam się w różnych miejscach na dzień lub dwa i już następnego dnia po przylocie poszłam do pracy.
Pracę znalazłaś wcześniej?
Nie, na miejscu. Koleżanka mnie poleciła. Takie zrządzenie losu.
Czym zajmowałaś się w Australii?
Pracowałam jako szefowa kuchni. Awansowałam po miesiącu stania przy zmywaku. Chyba naprawdę musiałam się wykazać (śmiech). Byłam też malarką… ścienną. Poza tym uczyłam się. Pomagałam również jako wolontariuszka przy organizacji festiwalu filmowego i w teatrze.
Jaka jest Australia?
To młody kraj, który jeszcze nie zdążył wykształcić swojej tradycji i dziedzictwa kulturowego. Chłonie za to zwyczaje i kulturę innych narodów. W Australii jest mnóstwo obcokrajowców. Państwo ich przyjmuje, bo potrzebuje rąk do pracy. Na farmach i w biurowcach brakuje pracowników do tego stopnia, że jednym z warunków uzyskania wizy jest przepracowanie trzech miesięcy na farmie. Zresztą tam wszystko jest restrykcyjnie unormowane, czasem dość zaskakująco. Dla przykładu, jeśli ktoś się upije w barze i wyrządzi w tym czasie sobie lub komuś krzywdę, to odpowiedzialność za to ponosi barman, który serwował mu alkohol.
Słuchając ciebie i czytając twoje posty o Australii, zastanawiam się, czy ty lubisz ten kraj?
Zapiski powstawały na bieżąco, gdy pracowałam kilkanaście godzin na dobę, a moje życie toczyło się bardzo intensywnie wokół szkoły, pracy i snu. Warunki mieszkalne nie były luksusowe, bo mieszkałam z siedmioma dziewczynami w dwupokojowym mieszkaniu, a każda z nich chrapała głośniej od poprzedniej, bo tak były zmęczone po pracy.
Nie byłam wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, chociaż wszyscy bardzo mi zazdrościli pobytu w Australii. Ja jednak szybko zrozumiałam, że tam można tylko pracować i się uczyć. Mam przed oczami taki obraz, jak w porze lunchu wylewają się z biurowców tłumy ludzi. Tam nikt nie gotuje, wszyscy jedzą na mieście. Jest trochę jak w Nowym Jorku. Nie chciałam takiego życia.
Właśnie zmiotłaś w pył australijski sen.
Ludzie, tworząc Australian Dream, myślą, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Fakt, w Australii jest pięknie, ale krąży też na jej temat wiele stereotypów, które paradoksalnie czynią ją bardziej pociągającą. Jak ten, że w Australii na każdym kroku można spotkać węża. Ja widziałam dwa razy. Pająki? Więcej spotkałam na Półwyspie Helskim. Są za to karaluchy, nawet w ekskluzywnych apartamentach. Wszystko ma swoje ciemne strony.
Jak długo wytrzymałaś w Australii?
Miałam zostać dwa lata. Znudziło mi się po trzech miesiącach, wróciłam po roku.
Dlaczego?
Byłam samotna. Powrót zbiegł się z wyjazdem moich przyjaciół. W Australii trzeba być gotowym na ciągłe pożegnania. Niewiele osób zostaje tam na stałe.
Trudno było wrócić do Polski?
Wróciłam z chorobą tropikalną, która złapała mnie w samolocie. Przespałam dwa dni.
Na koncie miałam tylko drobne oszczędności na rozruch. Prawie wszystko wydałam w podróży. Liczyłam na to, że szybko znajdę pracę. Znalazłam, choć trwało to dłużej niż przypuszczałam, a procesy rekrutacyjne, które przechodziłam, nadają się wręcz na osobną publikację. Mam wrażenie, że żyłam i chyba nadal żyję z głową w chmurach. Przestały mnie interesować sprawy codzienne. Zrodziło się za to niezrozumienie braku tolerancji, jaki panuje w tym kraju. Staram się z tym walczyć przynajmniej na własnym podwórku, bo sama byłam (i może będę) emigrantem i wiem, jak to jest, gdy ktoś cię nie akceptuje ze względu na twoje pochodzenie.
Zanim wróciłaś do kraju, zdążyłaś jeszcze odbyć dwie, poważniejsze podróże.
Australia ma tę zaletę, że można w niej zarobić duże pieniądze, wykonując podstawową pracę. Może te zarobki nie są tak satysfakcjonujące, w porównaniu z kosztami utrzymania, ale spokojnie mogą wystarczyć na pobyt w tańszych krajach sąsiadujących z Australią. Kiedy zorientowałam się, że tydzień w Sydney kosztuje tyle, co miesiąc w Tajlandii lub Indonezji, postanowiłam wykorzystać semestralną przerwę w szkole na podróże. Rzuciłam pracę, bo bardziej opłacało mi się po powrocie znaleźć nową i pojechałam raz na miesiąc na Filipiny i raz na miesiąc do Indonezji.
Czy te wyjazdy nie były rodzajem ucieczki od życia w Sydney?
Szybko uzmysłowiłam sobie, że życie na emigracji nie jest łatwe. Chciałam sobie w ten sposób wynagrodzić codzienne trudy. Poza tym wiedziałam, że po powrocie do Polski mogę już nie mieć okazji na takie wyjazdy.
Co było dla ciebie w tych podróżach najważniejsze?
Najbardziej lubię moment, kiedy samolot odrywa się od ziemi. Wtedy wiem, że już nie ma odwrotu. Trzeba wysiąść i sobie jakoś poradzić. Traktuję moje wyprawy zadaniowo, jako kolejne wyzwania. Samotne podróże pozwalają mi przetestować siebie. Zauważam też, że z wiekiem bardziej docenia się towarzystwo niż miejsce, do którego się jedzie. Dojrzewam powoli do tego momentu.
Dlaczego zaczęłaś podróżować samotnie?
Moja przyjaciółka założyła rodzinę. Później trudno mi było znaleźć drugą taką osobę, dla której wystarczyłaby krótka wiadomość z terminem i ceną lotu, żeby zacząć pakować walizki. Z konieczności, musiałam się przełamać, żeby spełnić swoje podróżnicze plany. Teraz zawsze planuję wyjazdy w pojedynkę. Zdarza się jednak, że ktoś do mnie dołącza.
Właśnie. Na swoim blogu opisałaś spotkania z wieloma osobami.
Zgadza się, sporo było takich przelotnych znajomości. Podróżowałam z kimś trzy-cztery dni i się rozstawaliśmy. Na Bali spotkałam pewną dziewczynę i jej brata. Była Litwinką i przyjechała do Indonezji na wymianę w rodzaju Erasmusa. Szczerze nie znosiła tego miejsca, podobnie jak wówczas ja Australii, więc szybko się dogadałyśmy. Gdy wracałam do Polski przez Singapur, Malezję i Tajlandię dołączyła do mnie. Spędziłyśmy tam wspólnie dwa tygodnie. Pierwszy raz mi się to zdarzyło, żeby powtórnie spotkać poznaną w podróży osobę. Do dzisiaj mamy kontakt.
Czego cię nauczyły podróże?
Dużej elastyczności. Staram się co prawda dla własnego spokoju planować każdy wyjazd, ale jednocześnie wiem, że nigdy nie uda mi się zrealizować planu w 100%. Po trzech dniach wydarzenia potoczą się w sposób niekontrolowany i będę musiała się po prostu do nich dostosować. Nauczyłam się też zaradności, przeszłam swojego rodzaju szkołę życia. Może nawet porównywalną do tej, jaką mężczyźni kiedyś podczas obowiązkowej służby wojskowej. Poza tym stałam się bardziej otwarta i tolerancyjna. Nie jestem typem ekstrawertyczki, ale wiem, że te cechy są niezbędne, by poradzić sobie w obcym kraju. Staram się teraz te wnioski przekazywać dalej. Dzięki podróżowaniu przekonałam się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Ze wszystkim można sobie poradzić, wszystko przetrwać.
Przypominasz sobie najtrudniejsze doświadczenie, z jakim musiałaś się zmierzyć w podróży?
Chyba były to problemy formalne, wynikające z mojego niedopatrzenia. To najbardziej frustrujące, gdy trzeba się złościć na samą siebie. Tak jak w zeszłym roku, kiedy chciałam wracać z Australii przez Wietnam. Nie dostałam wizy, bo jak się okazało, nie dopilnowałam tego. W efekcie nie wypuścili mnie z Australii. Każdy inny na moim miejscu pewnie by się cieszył. Ja siedziałam na lotnisku i płakałam.
Masz poczucie, że po tak wielu doświadczeniach nic nie jest w stanie cię złamać?
Nabrałam do siebie więcej zaufania. Wierzę, że nie ma takiego problemu, jakiego nie mogłabym rozwiązać. Póki nie wyląduję w szpitalu czy w więzieniu, będzie dobrze (śmiech).