Umówiliśmy się z doktorem Markiem Prusakowskim – kierownikiem Oddziału II Pomorskiego Centrum Chorób Zakaźnych i Gruźlicy w Gdańsku na krótką, acz treściwą, a już na pewno dowcipną i błyskotliwą rozmowę o tym, co się wokół nas teraz dzieje. Nie sposób było jednak skupiać się jedynie na tematach medycznych, bo Pan doktor objawił się swojej zadziwionej własnym researchem rozmówczyni jako prawdziwy człowiek renesansu.
Sprowokowana zamieszczonym w internecie pana ultraracjonalnym, ale też przy okazji „soczystym” komentarzem zaistniałej sytuacji, zaczęłam „grzebać” w poszukiwaniu informacji i jak po nitce do kłębka szłam przez kabaret, radio, telewizję, prasę, książki, aż wróciłam pod aktualny adres, czyli gdański szpital zakaźny…
Przez 25 lat pracował pan w Radio Gdańsk?
Prowadziłem audycje: „Zgrzyty Zdartej Płyty”, „Muzyka Markowa”, „Pora na doktora”, na wskroś satyryczny „Bumerang”, na kanwie którego powstało dzisiejsze „Szkło kontaktowe” – tak, zdecydowanie kilka rzeczy zrobiłem w radio.
Między innymi audycje muzyczne. Jaka to „Muzyka Markowa”?
Jak sama nazwa wskazuje, jest to dobra muzyka i jednocześnie muzyka, którą lubi Marek (śmiech). Wśród śladów mojego muzycznego procederu są jeszcze „Zgrzyty zdartej płyty”, gdzie królowała muzyka z lat 60. XX wieku, no a w „markowej” każda, którą uznałem za dobrą. Polski debiut płytowy Garou odbył się w mojej audycji, debiut Bocellego również, podobnie jak prapremiera piosenki „Biały krzyż” Stan Borysa, którą nagrał po śmierci Krzysztofa Klenczona.
Prawdziwy człowiek renesansu nie byłby nim, gdyby nie popełnił kilku dzieł literackich. Co łączy Pana książki, a co je różni?
Różni je wszystko, a łączy osoba autora (śmiech). Wszystkie są w zupełnie innym stylu. Cztery pory zdrowia to zbiór felietonów radiowych, gazetowych – wszelakich. Porady medyczne podane w lekkiej formie, żeby ludziom się chciało czytać, takie bez profesorskiego dialektu – swoisty lekarz domowy. Bioterror, jak nie dać się zabić to właściwie miała być moja praca doktorska, której nigdy nie złożyłem do doktoratu, bo mi się nie chciało. Jest to dosyć ciekawe przejście przez historię bioterroru od początku świata aż do ataku na World Trade Center. Trzecia to Maca siostra Vilcacory – reportaż z mojego pobytu w Peru, gdzie pojechaliśmy szukać informacji o Vilcacorze – ten temat opisał razem z innym autorem mój kolega Roman Warszewski, a ja napisałem przy okazji o mace, która staje się coraz bardziej popularna. Sławnych Polaków choroby i Choroby i dolegliwości sławnych ludzi – obie napisał Ludwik Stomma, a myśmy dołożyli swoje medyczne komentarze. Autor opisywał objawy, a my jako lekarze, kombinowaliśmy, co to mogła być za choroba. Chopin, dziś mówi się o tym głośno, a wówczas można było po raz pierwszy przeczytać w moim komentarzu – nie był najpewniej chory na gruźlicę, ale na mukowiscydozę! Polecam szczerze lekturę wszystkich i to wcale nie dlatego, że je napisałam lub współtworzyłem (śmiech).
Teraz pisuję refleksje na zamówienie, na przykład dla Doroty Abramowicz, lubię komentować rzeczywistość z satyryczną złośliwością, dokopać tym, co zasłużyli, ale już leżących pozostawić w spokoju.
Czy coś ciekawego działo się w tym samym czasie na łamach prasy i telewizyjnym studio?
Do „Wieczoru Wybrzeża” i „Gazety Gdańskiej” pisałem krótkie i polityczne felietony. W telewizji przez lata bywałem w piątki w programie „Dzień Dobry tu Gdańsk”, pojawiałem się też zawsze, kiedy Iwona Schymalla żądała mojej obecności w „Kawie czy herbacie”, a czyniła to z każdym razem, kiedy była w Gdańsku. Nagrałem też z Redaktorem Januszem Trusem kilka odcinków „Rozmów o nadziei” – fajne dyskusje medyczne z jajem. Takie jakie powinny zawsze być.
Działalność „Studenckiej Agencji Radiowej” sugeruje, że już na studiach łączył Pan kilka pasji?
Powiem więcej – na studiach miałem nawet kabaret. Najpierw się nazywał się „Jelita”, potem cenzura wymusiła zmianę tej budzącej wśród studentów niezdrowe podniecenie nazwy i przemianowaliśmy się na „Kierunek ewakuacji”. W każdym urzędzie i miejscu publicznym był wtedy taki napis. Gdybyśmy dopisali miejsce i datę, mielibyśmy z tego gotowe plakaty w każdym zakątku miasta.
Zostańmy okolicach 1986 roku. Pamięta Pan moment wybuchu elektrowni w Czarnobylu? Czuł pan strach? Dostrzega jakieś analogie z dzisiejszą sytuacją?
Pamiętam ten czas, bo mi wówczas rybki zdechły w akwarium.
Był Pan wtedy zapewne na innym etapie życia…
Nie…, skąd, miałem już żonę i dziecko, de facto to samo, które wcześniej wymusiło kupno uśmierconych wybuchem elektrowni atomowej rybek. Jeśli chodzi o napięcie, strach i wykorzystywanie sytuacji przez władze, to absolutnie tak – dostrzegam wyraźne analogie, choć trzeba pamiętać, że skala zagrożenia była nieporównywalnie większa.
A poziom informacji? Wtedy brak, dziś nadmiar?
Dokładnie tak – jest ich obecnie ogromny przesyt, fundują nam je media, ale serwujemy je sobie też sami. Władza zaś wykorzystuje to w bardzo cyniczny sposób. Ja pamiętam jeszcze Bieruta, jak karmił wiewiórki w parku łazienkowskim. W „Przyjaciółce” ukazało się nawet jego zdjęcie. Ale nawet wtedy propaganda państwowa nie łgała tak, jak robi to dziś.
W 1989 roku na piersi spoczął srebrny Krzyż Zasługi.
Byłem wtedy wybrany członkiem Wojewódzkiej Rady Narodowej, gdzie dostałem się rekordową, jak na mój gust i dzisiejsze standardy, liczbą 50 tysięcy głosów. Będąc w Radzie zbuntowałem się przeciw podpięciu radnych bezpartyjnych pod klub PZPR i powołałem do życia pierwszy w Polsce bezpartyjny klub radnych. Doprowadziło to Stasia Michalskiego, ówczesnego dyrektora Teatru Wybrzeże i członka Komitetu Wojewódzkiego PZPR wprost w stan przedzawałowy i apogeum białej gorączki, co nie przeszkodziło mi jednak potem przez pół roku śpiewać u niego w „Czarnej Sali” własne tłumaczenia pieśni Leonarda Cohena, choć naprawdę mnie nie lubił (śmiech). W trakcie pracy w Radzie postawiłem ponownie i ogłosiłem, że nie oddamy pieniędzy na wykup hotelu „Monopol” dla Solidarności, za to chcemy nabyć tomokomputer dla Szpitala Wojewódzkiego, no i może wybudować basen dla szkoły na Morenie. Tomokomputer kupiliśmy, basen stanął, a „Monopol” doprowadzono do ruiny. W tamtym czasie zmarł wiceprzewodniczący Rady i zaproponowano mi, żebym przez aklamację objął to stanowisko, ale uparłem się na głosowanie, bo nie lubię takich aklamacji. To głosowanie też wygrałem. I potem dali mi ten Krzyż Zasługi, i szczerze – to trochę na niego zapracowałem, ale było miło.
Radiowa osobowość roku w 2006 za humor czy za powagę?
Za całokształt (śmiech).
Wspomnieliśmy Leonarda Cohena. To jest artysta najbliższy Pana sercu i wrażliwości?
Maciej Zembaty nawet nie wiedział, że Cohen istnieje, kiedy równolegle z Jackiem Kleyffem popełniliśmy swoje pierwsze autorskie tłumaczenia piosenek artysty. Zembaty robił to z pomocą tłumacza, bo sam nie znał angielskiego i czasem dopisywał Cohenowi nietypowe dla niego napuszone wielosłowia. Twórczość tego pieśniarza to moja pasja, którą uprawiałem w teorii i w praktyce.
Jest pan pracownikiem szpitala zakaźnego, gdzie pewnie się teraz dużo dzieje?
Dzieje się sporo, chociaż w tej chwili n naszym oddziale na moment przestało, bo wszystkich nas wywalili na kwarantannę. Jedna z koleżanek zaraziła się, ale „na mieście”, na co wskazują wyniki pozostałych testów – wszyscy oprócz niej jesteśmy „na minusie”. Główna fala zgłoszeń się już przelała, było ich 80 dziennie, potem około 20, ale wszystko zweryfikowały Święta Wielkanocne.
Jakie emocje towarzyszą Panu w tym dziejowym momencie?
Kiedy jestem u pacjentów, staram się być miły i sympatyczny, choć czasem mnie wkurza, gdy ktoś przychodzi o pierwszej w nocy do Izby Przyjęć Szpitala, bo „trochę źle się czuje” – bez gorączki, bez kaszlu, bez duszności. Potem okazuje się, że to choroba wieńcowa i bypassy w wywiadzie, więc go wysyłam do internisty, wzorcowo opanowując przy tym buzujące negatywne emocje. Mam taką dewizę, że kiedy się uśmiecham, to przyjaciel się cieszy, a wróg się wkurza. Prawdziwie zdenerwowany jestem tylko wtedy, kiedy włączam telewizję.
W jakim momencie złapała Pana pandemia?
Obudziłem się rano, patrzę – pandemia (śmiech).
Jestem przekonana, że za 10 lat będziemy pytać: „co robiłeś, kiedy zaczęła się pandemia”?
Chodziłem do pracy. Mieliśmy rzecz jasna informacje o tym – że w Europie pojawia się coraz więcej zakażeń relatywnie wcześniej. Nikt od „zakaźników” nie wie lepiej, że wirus nie zna granic. Wchodziliśmy więc w tę sytuację powoli, bez euforii i bez histerii, bo najzwyczajniej w świecie w naszym zawodzie nie możemy sobie na takie emocje pozwolić. Co jakiś czas mamy epidemie różnych gryp i zawsze jakoś sobie z tym radzimy, każda infekcja wirusowa ma okres pewnego wzlotu, a potem następuje jej upadek, kiedy wirus się skontaktuje z większością z nas, część zachoruje, część przejdzie to bezobjawowo i nabędzie odporność niemal bezkolizyjnie. Dopóki wirus nie spenetruje większości populacji, będzie się co jakiś czas aktywizował, po pewnym czasie to się wygasi i nastąpią jedynie sezonowe zaostrzenia: wiosną, jesienią, może czasem latem. Niestety wirusy nieustannie mutują, przechodząc ze zwierząt na ludzi stają się bardziej aktywne i agresywne. My zaś reagujemy coraz burzliwiej. Wirus się zawsze wycisza, a człowiek nabiera odporności. Każda grypa co roku zabiera życie tysiącom ludzi.
Muzykuje Pan jeszcze?
Rzadko, bo palce się robią coraz sztywniejsze, ale lubię podśpiewywać. Podczas wszystkich wakacyjnych wyjazdów jestem „gwiazdą” karaoke, a mój największy sukces w tej dziedzinie to wykonanie przed włoską publicznością piosenki Toto Cotugno „Un Italiano Vero” po włosku tak, iż słuchacze nawet się nie zorientowali, że nie jestem Włochem. Tymczasem znam włoski jedynie w zakresie restauracyjno-barowym (śmiech). Byli w szoku, a potem piliśmy do rana.
Wywiad: Kamila Recław
Właściwy człowiek, na właściwym miejscu, we właściwy sobie sposób opisuje świat, w którym przyszło na żyć wespół…A poza tym mój wieloletni znajomy…też z prasy, radia, czasem estrady…i niebezpiecznie inteligentny interlokutor na f-b…