Marta Bogucka – Rakieta zawsze fair play

Marta Bogucka

Z uśmiechem przyznaje, że zdarzyło się jej być szóstą rakietą w kraju. Trenerzy, z którymi pracowała, z rozrzewnieniem wspominają ją jako diament. Jednak talent, pracowitość i sukcesy na korcie Marty Boguckiej, dzięki nagrodzie Fair Play nabierają zupełnie innego znaczenia. Pokazują, że w tenisie etyka i twarde zasady moralne znaczą więcej niż celna piłka posłana przeciwniczce.

Jak to się stało, że w szczycie kariery rzucasz rakietę i zamiast w Bieszczady zabierasz się za trenerkę?

Zadecydowało życie. Wyeliminowała mnie kontuzja, która ciągnęła się niemożliwie długo. Dwa lata w kategorii Kadetów to wielka przepaść. Powrót i utrzymanie formy wydawało mi się niemożliwe, gdy rywalki, będąc w najlepszym wieku, idą do przodu.

Tak szybko uciekały?

Zawodnik w wieku 16 lat ma ciało nastawione na rozwój. Umysłowo staje się dojrzały i świadomy, więc można powiedzieć, że każda godzina na korcie to wielki krok w stronę lepszego grania. Czas przestoju w tenisie spowodował, że na wiele spraw zaczęłam patrzeć inaczej. Dorosłam do racjonalnej oceny sytuacji i potrafiłam odpowiedzieć sobie, jak ma wyglądać przyszłość. Zmiana priorytetów i nastawienia spowodowała, że pogodziłam się z tym, co zafundował mi los. Nie traktując tego jako klęski. Wzięłam głęboki oddech, obierając nowy kierunek.

Skazana na rakietę?

Zdecydowanie skazana na sport (śmiech). Moja rodzina jest sportowa do szpiku kości. Dziadek był piłkarzem, tradycję na boisku kontynuował tata, więc odkąd pamiętam, żyliśmy aktywnie. Ciocia mająca obecnie 70 lat wciąż nie zwalnia i nie rezygnuje z pasji, systematycznie biegając i jeżdżąc na rowerze. Jako 3-latka trafiłam na basen. Pływanie trenowałam 6 lat, dokładając do tego taniec towarzyski i tenis. Był moment, że ciągnęłam trzy dyscypliny równolegle. Wyczynowo, ponieważ treningi odbywały się codziennie. Okazało się to męczące i wymagało jednej z pierwszych sportowych decyzji. Zostałam na korcie.

Sama to wymyśliłaś?

Na kort przyprowadził mnie dziadek, oddając pod opiekę bardzo sympatycznej pani trener. Padł pomysł, mi się spodobało. Tenis na stałe zagościł w naszym domu (śmiech).

Nagle zaczęła dziać się wielka kariera…

Oczywiście! Od początku świat tenisa stał przede mną otworem, najlepsi szkoleniowcy bili się o treningi, a organizatorzy wielkoszlemowych turniejów do zaproszenia czarterowali samolot. Proszę cię! Co za wielka kariera? Patrząc na najlepszych zawodników świata, przez moment meczu widzimy jedynie ułamek tego, co musieli włożyć, by stać w świetle telewizyjnych kamer. Dołóż do tego polskie realia i mój wiek, mnożąc przez hektolitry potu wylane na korcie. Miałam sporo szczęścia, trafiając pod skrzydła doskonałych fachowców. Mogę powiedzieć, że w moim szczycie nieśmiało pukałam do drzwi większego tenisa, trenując z zapałem i wiarą, że wszystko, co piękne, rodzi się w bólach. Wracając na ziemię, priorytetem było zawsze wykształcenie.
Agnieszka Rauchert

Marta, przecież na koncie masz wiele zwycięstw!

Czy dużo? Nie mi oceniać (śmiech). Jest ich trochę. Mogło być więcej, mogły nie zdarzyć się w ogóle. Jestem wdzięczna za to, co było. Nigdy nie zależało mi na otwieraniu drzwi. Tenis pozwolił mi nawiązać świetne relacje, mam wielu znajomych. Ukształtował mój charakter, to kim obecnie jestem i podsunął cele, które są ważne.

Jaka była droga do medali?

Ciężka. Składa się z wyrzeczeń. Największym minusem był brak czasu. Szłam do szkoły, potem był trening. Obiad i na kolejny trening. Dookoła rówieśnicy żyli bez takich ram. Medale oznaczały coś za coś.

Na której pozycji byłaś notowana?

Najwyżej w karierze na szóstej w Polsce.

Dobry start, nie kusił?

Kusił. Był to moment wielu turniejów międzynarodowych. Z Igą Świątek podczas rozgrywek w Kuffstein zdobyłyśmy brąz. Wielki sukces i jeszcze większa przygoda deblowa.

Nagroda Fair Play wydarzyła się przez przypadek?

Wspominając, wciąż czuję się skrępowana. To, co miało miejsce, było dla mnie naturalne. Nie wymagające braw, a tym bardziej nagrody. Zachowałam się po ludzku, jak nauczono mnie w domu. Tylko tyle.

Internet huczy, zwycięstwo było w zasięgu ręki

Przypadek i zbieg okoliczności, tak mogę podsumować tamten turniej. Podkreślam, że nic specjalnego się nie stało. W życiu kieruję się zasadami, od których nie odstępuję. Nie przyćmi ich blask medalu. Zrobiłam, co czułam.

Naśladowców znalazłaś?

Wydaje mi się, że tak. Z drugiej strony wielu tenisistów odczuło na własnej skórze sytuacje, gdy z przyczyn niezależnych od siebie spóźniają się na mecz, który przeciwnik dostaje walkowerem. Ja zaczekałam na rywalkę. Nie chciałam triumfować bez walki. Mecz w tym pojedynku przegrałam.

Był żal?

To sport. Grałam w tenisa, ponieważ to kochałam. Nie dla sławy ani tym bardziej, by zwyciężać, jakby poza kortem.

Stanęłaś po drugiej stronie siatki

Tenis jest moją pasją. Praca trenera to kontynuacja moich marzeń, zawsze wspierana planem B, którym jest wykształcenie. Żyję tym i pewnie dlatego natychmiast zafascynowałam się cardiotennisem – formułą, która łączy fitness i tenis. Rozpoczęłam te zajęcia w Trójmieście i jestem przekonana, że daję moim podopiecznym fajne chwile, w których sport pozwala poukładać życie w zgodzie ze sobą. Mi się to udało i wierzę, że kiedyś któryś z moich zawodników dotrze na Wimbledon. Zaklinam los, aby była to wyłącznie kwestia czasu (śmiech).

Oceń ten artykuł

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *