Przebyła długą drogę – nie tylko tę z Łomży do „wielkiego świata”, by zagościć w sercach kochających ją fanów, ale też tę wewnętrzną, aby na nowo otworzyć się na miłość, odważyć się ponownie zaufać mężczyźnie, a co więcej – zdecydować się na ślub i pielęgnować to cudowne uczucie zakochania na co dzień. O wychodzeniu z kryzysu, miłości, ale też o wolności rozmawiamy z Mariką, czyli Martą Kosakowską – wokalistką i autorką tekstów.
Na swojej najnowszej płycie śpiewasz: „A jeśli to ja zlepić mam ten świat – wystarczą mi dwie ręce”. Czy to nie są zbyt wielkie wymagania wobec samej siebie?
Myślę, że to jest wymaganie, które każdy sam sobie powinien postawić. Jest to deklaracja, że oto biorę odpowiedzialność za swoje relacje. Ode mnie zależy, czy będę liczyć każdą krzywdę i za nią odpłacać, czy będę szukać winnych za to, że świat jest niedoskonały. Czy będę kontemplować swój ból i czekać na przeprosiny, czy raczej stwierdzę, że chociaż to nie jest łatwe i nie zawsze się udaje, postaram się widzieć szklankę do połowy pełną. Dostrzegać to, co dobre w danej sytuacji, jakkolwiek by nie była ona niedoskonała. I na tyle, na ile pozwala mi siła i te dwie ręce, moja też słabość i ograniczoność, będę się starać poszerzać obszary dobra, choćby w promieniu metra. Zlepiać, budować, nie rozwalać. A kiedy dopada mnie mrok, zamiast walki z nim i rozliczania siebie i innych, chcę zapalić możliwie dużą liczbę światełek, koncentrować się na działaniu. Nie chcę prześliznąć się przez życie, nie wnosząc żadnego dobra w egzystencję innych ludzi, a szerzej: świata. Nie chcę stracić szansy na to, żeby zrobić dobry użytek z umiejętności, cech, którymi zostałam obdarzona.
Ale też napisałaś, że lekarstwem na samotność jest miłość… Czy wierzysz w miłość?
O, tak.
Jesteś zakochana?
O, tak.
A w innej piosence składasz wręcz deklarację, śpiewasz: „Kocham i nie muszę się tego bać”. To jest dopiero wyznanie. Ale też w innych wywiadach mówiłaś o rozwodzie. Jak się przeżywa drugą miłość? Czy można z pełnym zaufaniem rzucić się w tę nową relację? Jak znowu zaufać mężczyźnie?
Każdy człowiek ma inną wrażliwość i karencję, która jest mu niezbędna. W moim przypadku musiało minąć 10 lat, zanim ponownie zdecydowałam się na małżeństwo. I faktycznie jest tak, że trzeba się „odskorupić”. Kiedy człowiek czuje się zraniony, bezbronny czy bezsilny, obrasta łuskami. Komunikat, który sobie wysyła, jest mniej więcej taki: „byłaś zbyt otwarta, zbyt miękka. Nie pozwól, żeby życie drugi raz wpędziło cię w takie tarapaty. W związku z czym przygotuj się na kolejne ewentualne ciosy i tam, gdzie byłaś nastawiona do świata tą różową, delikatną stroną swojej osobowości – tam właśnie załóż zbroję, tam ochroń się łuską”. Taki pancerz sprawnie się hoduje. Kiedy człowiekowi zaświta, że może by jednak się otworzyć na życie i nie zafiksowywać na tym, co było, bo to w końcu należy do przeszłości, a teraz jest teraz – wtedy trzeba się znowu tym różowym nastawić, czyli się „odskorupić”. Zajęło mi to sporo czasu, ale teraz, będąc zakochaną żoną, mogę powiedzieć, że to nie jest tak, że świat się zmienił czy mężczyźni się zmienili – to ja się zmieniłam. Myślę, że potrafię teraz przyjąć drugiego człowieka na innym poziomie zrozumienia, wyrozumiałości i świadomości tego, na ile możemy być różni. A te trudne, bolesne doświadczenia? Nie oddałabym ich za nic.
Jak się zmierzyć z takim kryzysem? Rozwód jest na drugim miejscu, jeśli chodzi o najbardziej stresogenne przeżycia w życiu człowieka. Na pierwszym jest śmierć bliskiej osoby.
Jest mnóstwo literatury na ten temat, która objaśnia, co się dzieje w naszym wewnętrznym kosmosie. Podaje wskazówki, możliwe rozwiązania, które pomogły innym, bo przecież ludzie rozstają się tak długo, jak się wiążą i zawsze to bardzo przeżywają. Wieloletnie doświadczenie naszego ludzkiego gatunku jest wszech bogate i opisane w literaturze – w związku z tym trzeba z tego korzystać. Pomogły mi książki, ale też nieoceniona była rodzina i przyjaciele.
Chodziłaś na terapię?
Nie skorzystałam z pomocy psychologicznej. Dzisiaj sądzę, że to wydłużyło mój czas dochodzenia do siebie. Myślę, że dobrze jest jednak znaleźć drugiego człowieka, któremu się wyleje serce, który wysłucha i wie, jak działają mechanizmy w człowieku, jak radzić sobie z takimi przeżyciami. Nie decydując się na terapię, musiałam sobie wszystko poukładać sama.
Na ile Bóg okazał się pomocny w wychodzeniu z tego mroku?
Gdzieś po drodze utraciłam tę dziecięcą, magiczną wiarę, a ta dojrzała nie przyszła. Na jej drodze stanął gniew i brak zaufania. Przez lata kościół był formą tradycji rodzinnej i narodowej, którą się kultywuje, i tylko tyle. Na pytania głębsze, czy istnieje Bóg, jeszcze kilka lat temu odpowiadałam przecząco, ku przerażeniu mojej rodziny. Ale tak właśnie sądziłam. Przeszłam przez okres odreagowywania, doświadczając samotności, poczucia niedopasowania do świata, w którym kobiety i mężczyźni się parują i im to wychodzi, a mi nie. Jakieś pięć lat temu udało mi się wreszcie otrzepać z poczucia, że jestem jakaś dzika, zdziczała i uspokoić. Dopiero wtedy spotkałam mojego dzisiejszego męża. Nawróciłam się jeszcze później, ponad dwa lata temu. Wzięliśmy ślub przed rokiem. Bóg cały ten czas był ze mną. Ale ja Go nie dostrzegałam, bo wyobrażałam Go sobie trochę jak świętego Mikołaja w czapce z pomponem.
Twój mąż jest religijny?
Nie. To była moja potrzeba. Zgodził się na to, ponieważ mnie kocha.
Jaka jesteś na co dzień?
Czasem jestem kurą domową, a czasem nadąsaną artystką, która zadziera wysoko nosa, unosi się poczuciem kobiecego dostojeństwa, że trzeba jej okazywać względy, a czasami żąda pełnej demokracji i równości. Jestem człowiekiem i targają mną emocje. I nie mam też poglądów danych raz na zawsze, które pozostają nienaruszone. Wiele z nich się weryfikuje i to są zaskoczenia dla mnie samej. Przynoszę je w zębach, opowiadam o nich najbliższemu człowiekowi.
Jaki macie podział ról? Starasz się być idealną żoną?
Ja jestem odpowiedzialna za to, żeby w domu był porządek i żeby było coś do jedzenia. Nie jest to, bynajmniej, wymóg stawiany przez mojego męża – sama do tego dążę i tak sobie organizuję życie. Bardzo mi to odpowiada.
Dlaczego?
Po pierwsze, często znikam w trasy i jak jestem, to chcę być na całego. A po drugie, mam na tyle dużo adoracji ze strony mojej publiczności, że z wielką przyjemnością zamieniam się w domową kurę. Jest to jakiś rodzaj odskoczni, pewnej przeciwwagi – wyrównania poziomów. Dzięki temu nie uderza mi sodówka do głowy, a też przy mojej refleksyjności, takim częstym zapętlaniu się we własnych myślach – praca fizyczna, czyli taka najbardziej podstawowa typu obieranie ziemniaków czy składanie prania – daje wytchnienie duszy. Coraz głośniej mówi się, że wcale nie jesteśmy stworzeni do siedzenia. Mamy różne kłopoty z kręgosłupem, choroby cywilizacyjne, bo nasze nogi zostały stworzone do biegania i chodzenia, a nasze ręce chcą coś robić. Poczułam to dopiero niedawno, że rzeczywiście moje ciało ma jakąś przyjemność, kiedy z niego korzystam, gdy wykonuje ono jakieś manualne czynności, proste prace.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że jesteś różą, o którą powinien dbać Mały Książę. Jak się żyje tak wrażliwej osobie w świecie show biznesu?
Nie wiem, czy jestem bardzo wrażliwa. Czasem myślę, że jestem jak słoń w składzie porcelany. Wydaje mi się, że jestem niedelikatna. Znam siebie nie tylko z piosenek, koncertów i najlepszych momentów, ale również i z takich chwil, kiedy jestem złośliwa, niecierpliwa. Myślę, że jestem tak samo wrażliwa jak każdy, tylko po prostu piszę piosenki.
W innym wywiadzie mówiłaś, że jesteś Rycerzem Jedi. Jaka jesteś naprawdę?
„Jestem rycerzem i panną. Czyszczę paznokcie ze smoczej krwi i czeszę włosy nad wanną”. To opowieść o tym, że można być radykałem i idealistką broniącą swoich wartości, ale przy okazji podczas tej walki o idee tak się poobdziera kolana i łokcie, że pragnie się kogoś, kto je obmyje, przytuli i powie, że wszystko będzie dobrze.
Jestem silnym człowiekiem, ale też kobietą i w moim kobiecym życiu cykle biochemiczne odgrywają ogromną rolę, w związku z czym czasami jestem herosem, a czasami delikatną różą. I myślę, że z nami, kobietami, tak bywa – potrafimy stanąć na czele rewolucji, a czasami potrzebujemy rycerzy i jesteśmy pannami. O tym były te porównania.
Pochodzisz z Łomży. Przebyłaś długą drogę do Warszawy…
Właściwie wcale nie. Moja droga po 19 latach mieszkania w Łomży powiodła do Poznania, gdzie studiowałam filologię polską. Magisterkę obroniłam dla porządku w papierach, już od paru lat intensywnie koncertowałam. Sytuacja rozwinęła się do tego stopnia, że w pewnym momencie pomyślałam: „Oho, z tego muzykowania będzie życie!”. I postanowiłam tego życia spróbować.
Czasowi studiów zawdzięczam to, że Marika jako projekt w ogóle wystartowała. Czasem trochę tęsknię do tamtych czasów, kiedy do muzyki i koncertowania podchodziłam lekko, jak do hobby. Gdy człowiek wszystko postawi na jedną kartę, zaczyna to traktować bardzo serio.
Czy to źle?
Pojawia się obawa, że gdy coś się zepsuje, można wszystko stracić, bo nie ma nic innego. Coraz częściej myślę o tym, żeby zająć się jakąś odrębną, niemuzyczną działalnością. Obawa, że można utracić „ten stół”, na który się człowiek wdrapał, nie służy muzyce. Mnie nie służy. Nikomu zresztą nie służy. Trzeba mieć wolną głowę i traktować sprawę lekko. Wtedy wychodzą najlepsze piosenki.
A co by to było? Jaka forma działalności?
Bar, restauracja, miejsce, gdzie można spotykać ludzi i z nimi rozmawiać. Chociaż myślę też czasem o rękodzielniczym, cichym zajęciu – a to wtedy, gdy wracam z trasy i mam ochotę pobyć sama w domu, wyrzucić wszystko z szafy, poukładać, poprzesuwać meble we wszystkie strony. Siadam i zajmuję się jakimś rękodziełem, biorę jakieś buty i je przerabiam, doklejam, coś domalowuję. Lubię się zaszywać w jakieś hurtowni pasmanteryjnej, przegrzebywać miliony koralików…
Myślisz o projektowaniu odzieży?
To już się dzieje. Nie projektuję na jakąś szeroką skalę, ale dla siebie samej. Wymyślam swoje stroje sceniczne. Współpracuję z krawcową Joanną Gibzińską, która szyła dla mnie ubrania, gdy pracowałam w telewizji. Takich kreacji powstało już sporo, sprawia mi to wielką przyjemność – robienie czegoś z niczego, tworzenie bytu z niebytu. Wchodząc na scenę, czuję się wyjątkowo, bo wiem, że nie jestem ubrana w żadną rzecz z sieciówki czy wypożyczoną od projektanta, którą za chwilę trzeba mu będzie oddać. Mam strój krojony na miarę – nie tylko biorąc pod uwagę moje zewnętrzne wymiary, ale także charakter. To jestem ja kompletna na scenie. Nie przebrana, tylko ubrana.
Tak, rzeczywiście pięknie się prezentujesz na scenie. Ale a’propos telewizji – wielu Twoich fanów z żalem przyjęło Twoją decyzję, że nie prowadzisz już „The Voice of Poland”. Dlaczego zrezygnowałaś?
Myślę, że do telewizji trzeba mieć bardzo silny charakter, odporny na pozytywne i negatywne komentarze, a mi tego rodzaju siły chyba brakuje. Ja to zawsze przetrawię, bo jestem dosyć rozsądna, ale zajmuje mi to zbyt wiele czasu i energii, więc pomyślałam sobie, że wolę to spożytkować na coś innego i nie mierzyć się z pierwszą linią frontu. Uwielbiam pierwszą linię frontu na scenie koncertowej i biorę pełną odpowiedzialność za to, co śpiewam i o czym śpiewam, za to co piszę i jak to wykonuję, natomiast jeśli jestem elementem cudzej układanki i, co więcej, jest to jakiś format telewizyjny, gdzie pewne rzeczy trzeba robić i mówić, ponieważ taka jest konwencja i nie ma tu miejsca na osobistą decyzję, tylko trzeba być narzędziem w czyichś rękach, to często trzeba iść na kompromis, który jest kosztowny. Nie stać mnie na to.
Jaka jest główna Twoja cecha charakteru?
Chyba refleksyjność. Przeżywam to, co mi się dzieje i moim najbliższym, roztrząsam to, trawię, przeżuwam i to wszystko owocuje właśnie piosenkami, refleksjami zapisanymi w tekstach utworów, które potem śpiewam.
Działa to do tego stopnia, że nie potrafię pisać o lekkich rzeczach. Tak jak nie potrafię uprawiać small talku. To też utrudniało mi relacje, które należało podtrzymywać w telewizji. Takie rozmowy, które się prowadzi w „śniadaniówkach”, to było dla mnie prawdziwe wyzwanie [śmiech – red.]. Wolę dyskusje ciężkiego kalibru, kiedy rozmawiamy o sprawach najistotniejszych, natomiast small talk i lekkie tematy piosenek stały się dla mnie właśnie kłopotliwe i trudne.
Jaki dar natury chciałabyś posiadać?
Chciałabym być bardziej punktualna, czyli bardziej zdyscyplinowana. I chciałabym móc widzieć siebie częściej taką, jaka jestem naprawdę. Nie postrzegać siebie w krzywym zwierciadle, tzn. nie umniejszać siebie, nie chłostać siebie, nie wyolbrzymiać.
Jesteś wobec siebie bardzo wymagająca?
Myślę, że każdy tak ma, ale nie każdy daje temu wyraz.
Co daje Ci poczucie wolności?
Czuję się wolna, kiedy sobie uświadomię, że nic tu nie jest moje. W tym sensie, że nie stworzyłam siebie samej, nie swoją wolą zdecydowałam, że żyję, i nie ja w dużym stopniu miałam wpływ na to, jaka jestem, bo w pewne rzeczy mnie uposażono. To nie była kwestia mojego wyboru. Wszyscy ludzie, których uważam za przynależnych do mnie, w gruncie rzeczy nie są moi. Tak jak dobra, które udało mi się zgromadzić. Nie mam niczego, czego bym nie dostała i prędzej czy później czego nie będę musiała oddać. Ten moment, kiedy sobie to uświadamiam, jest totalnie uwalniający i dający właśnie poczucie wolności. Jestem z ludźmi i rzeczami połączona delikatną, pajęczą siecią, ale też wiem, że one mnie nie ciągną jak marionetki, tylko że to ja wysyłam do nich laser, żeby być z nimi w łączności. Niby mam to, ale żaden mój wysiłek nie zapewni mi zatrzymania tego wszystkiego na 100 procent. I wtedy odpuszczam, czuję się wolna, odczuwam radość z powodu tych wszystkich elementów, które są w moim życiu, ale też wiem, że nie należą do mnie. Oczywiście wiele ode mnie zależy, niemniej jednak nie mogę brać na siebie takiej histerycznej odpowiedzialności za caluteńki świat i zagarniać tego wszystkiego pod siebie jak kwoka.
Dziękuję za rozmowę.
Tekst i wywiad: Urszula Abucewicz
Super wywiad! Ale mam przyziemne pytanie: moja żona jest zachwycona fryzurą i kolorem. Poproszę o namiary na studio lub imię i nazwisko fryzjera a sam znajdę w necie ! Pozdrawiam i życzę zdrowia i szczęścia !