Rozmawiamy z Salcią Hałas, pisarką z Gdyni, laureatką 12. Nagrody Literackiej „Gdynia” w 2017 za książkę „Pieczeń dla Amfy”.
Ktoś kiedyś powiedział, że literatura jest kobietą. I to znajduje potwierdzenie w tym, co się obecnie dzieje na rynku wydawniczym: to kobiety najwięcej czytają i coraz więcej pań tworzy. Jak pani to odbiera?
Faktycznie, gdzie nie pójdę w ostatnim czasie, jest coraz więcej dziewcząt. Podobno nawet na Akademii Marynarki Wojennej jest przewaga dziewczyn. Wspominam o tym dlatego, że dzieje się tak w wielu dziedzinach. Gdy np. przychodzę do biblioteki, to są tam same dziewczyny: dziewczyny czytają, dziewczyny też piszą. W konkursach literackich, do których byłam nominowana, dziewczyny również były w przewadze. Także dziewczyny rządzą!
To się wydaje zaskakujące w perspektywie ostatnich kilkudziesięciu lat, gdy światem literackim rządzili faceci…
Tak się dzieje nie tylko w literaturze, ale w wielu innych dziedzinach. W świecie filmu w rolach, które do tej pory były zarezerwowane tylko i wyłącznie dla mężczyzn, pojawiają się bohaterki. Jak kiedyś oglądałam „Indianę Jonesa”, to nie wyobrażałam sobie, że Indiana Jones może być kobietą, taką np. Larą Croft. A teraz właśnie tak jest.
Pani bohaterki są specyficzne i mówią też charakterystycznym typem języka. Kinga Dunin nazwała to „kobiecą ględźbą”. Czy w drugiej pani książce, która niedługo ma zostać wydana, również ta „ględźba” się pojawi?
Podoba mi się to określenie Dunin. A co do książki, to jeszcze nie wiadomo, kiedy zostanie wydana, bo dopiero niedawno oddałam ją do wydawnictwa. Wracając do języka, to chciałam, żeby było trochę inaczej niż w „Pieczeni dla Amfy”, ale wyszła mi chyba jeszcze bardziej babsko-muzyczna „ględźba”. W tym przypadku to też będzie język kobiecy, a dokładnie będzie to język starszych kobiet. Motyw jest podobny: poprzednio kobiety siedziały na skrzynkach, a teraz stoją przy płocie. Stoją i ględzą. I w tej ostatniej książce wyszła mi taka babia piosenka o końcu świata…
Podczas lektury „Pieczeni dla Amfy” od razu przychodzi na myśl Dorota Masłowska i jej język. Wynika to z inspiracji tą pisarką czy wyszło niezależnie?
To tak, jakby powiedzieć, że Kaliber 44 albo Paktofonika wymyślili hip-hop. Tak nie jest. Taki mamy język czasów. Przecież nie tylko Dorota Masłowska pisze w ten sposób. Cała masa pisarzy używa takiego języka i dziwi mnie, że nikt tego nie zauważył. W bardzo podobny sposób pisze np. Paweł Sołtys, który dostał „Gdynię” [przyp. red. chodzi o tegoroczną 13. Nagrodę Literacką „Gdynia”], pisze tak również Sylwia Chutnik. To język się taki zrobił, jest pokawałkowany, nie ma już dawnej „całości” języka.
Chodzi też o to, że język oddaje charakter świata, odzwierciedla jego przemiany?
Tak. Dorota Masłowska widocznie była prekursorką słyszenia, że dobrze nie będzie. To był początek tych czasów, kiedy zrozumieliśmy, że będzie jednak trochę gorzej, a to znalazło odzwierciedlenie w języku. Chodzi o sytuację na świecie. Do czasów Doroty Masłowskiej wydawało się nam, a przynajmniej mi, a jestem rocznikiem `75, że świat zaczął się zmieniać. Wierzyliśmy, że będzie coraz lepiej, będzie nam się lepiej żyło, a świat będzie dążył do ogólnej szczęśliwości. Jednak w czasie, gdy Masłowska wydała swoją książkę, coś pękło. Pojawiała się coraz większa krytyka sytuacji na świecie. Ostatnio nawet Donald Trump przyznał, że ocieplenie klimatyczne jest faktem i że coś się dzieje w klimacie Ziemi. To nawiązuje do tego, o czym mówiłam: że narracja – jak to się mówi obrzydliwie w ostatnich czasach – od tamtej pory zaczęła pokazywać coraz mniejszą nadzieję. Stan języka też jest z tym związany.
Dlaczego słowo „narracja” jest dla pani obrzydliwym słowem?
Narracja jest słowem nadużywanym w straszny sposób, dlatego mam w sobie taki samo-sprzeciw, że go użyłam. Słowo powtarzane wielokrotnie, używane ciągle, wsiąka, a „narracja” jest wszędzie. Po włączeniu radia można być pewnym, że co parę minut się ono pojawi.
Padły w naszej rozmowie już dwa nazwiska polskich pisarek. A czy jest wśród nich ktoś, kogo pani sobie wyjątkowo ceni?
Z polskich pisarek na pewno Joanna Bator – jestem zauroczona jej ostatnią książką. Mowa o „Purezento”, czyli „prezent” po japońsku. To był dla mnie taki prezent na jesienny weekend. Także Olga Tokarczuk – gdy kończyłam studia, przeczytałam jej pierwszą książkę i wywarła ona na mnie ogromne wrażenie. Od tamtej pory lubię ją czytać. Jak dla mnie „Anna In w grobowcach świata” to była jej najlepsza książka, bardzo piękna. I jeszcze Justyna Bargielska, której zazdroszczę różnych zdań, bo są bardzo ładne i muzyczne.
A zdradzi nam pani, co będzie w nowej książce?
Starsze panie stoją przy płocie, wiatr wieje, unoszą się fale, dwie starsze panie i jedna w wieku młodszym. Rozmawiają przy tym płocie o końcu świata, tzn. nie mówią o tym wprost, tylko poprzez zjawiska, które obserwują. To, co dzieje się na wzgórzu Orlicz-Dreszera, czyli na tzw. Pekinie w Gdyni jest metaforą świata współczesnego. Panie rozmawiają o zmianach klimatycznych, ale nie rozmawiają w sposób naukowy, tylko że np. zwiało im poduszkę i że nie było wcześniej takich amerykańskich huraganów, żeby wszystko po dzielnicy latało…
Zanosi się ciekawie. Co natomiast Panią inspiruje w trójmiejskiej przestrzeni? Poprzednio było Przymorze, ale też pojawiają się elementy przyrody i otaczające nas barwy…
Trójmiasto zawsze mi się podobało – od czasów, gdy przyjeżdżałam tutaj na wakacje jako dziecko. Już wtedy te kolory robiły na mnie wrażenie. Potem to się tylko pogłębiło. Dlatego wybrałam Trójmiasto jako miejsce do życia. Od zawsze podobało mi się każde z tych miast. Teraz mieszkam w Gdyni, wcześniej mieszkałam w Gdańsku, w Sopocie też się zdarzyło. Z jednej strony lasy, z drugiej strony morze i plaże z tymi kolorami. To jest zupełnie wyjątkowe miejsce.