Zamiast togi wybrał szklany ekran. Ten okazał się wymagający, ponieważ telewizja wciąga bez reszty, wymagając poświęcenia, rzetelności i emocji trzymanych na wodzy. Z żalem przyznaje, że dzisiejsze dziennikarstwo zamieniło się w PR, bo jemu dalej marzy się lojalność wobec widza. Choć ta, w opinii Sławomira Siezieniewskiego, czasem bywa jak precyzyjnie zadany cios, szczególnie w chwilach, gdy zadaniem prowadzącego jest relacjonować przebieg katastrof czy wypadków.
Przygoda z telewizją zaczęła się przez przypadek?
Już wybór szkoły średniej nie był przypadkowy. Technikum Łączności było placówką, gdzie mogłem uczyć się na kierunku radio i telewizja. Dzięki temu byłem prawdziwym rodzynkiem pośród przyszłych inżynierów i techników.
Czym się wyróżniałeś?
Zamiłowaniem do wielu dziedzin humanistycznych. Reprezentowałem szkołę we wszystkich konkursach, zwłaszcza recytatorskich, które zwykle wygrywałem.
Humanista z krwi i kości?
Chyba tak. W podstawówce etatowo prowadziłem apele i akademie szkolne. Podobnie w technikum, tam tworzyliśmy radiowęzeł szkolny i kółko teatralne. Okazji do nieco aktorskiego i radiowego działania miałem wiele. Zaprzestałem dopiero na studiach prawniczych.
Toga nie skusiła?
Kończąc studia, usłyszałem ogłoszenie, że telewizja Gdańsk poszukuje kandydatów na dziennikarzy. Był to czas zmian i wiele redakcji decydowało się na „świeżą krew” nieopatrzoną w czasach PRL-u. Wziąłem udział w naborze i zacząłem pracę.
Pracę marzeń?
Po studiach rozpocząłem aplikację i niemal równocześnie trafiłem do telewizji. Twardy orzech do zgryzienia, zastanawiałem się, w którą stronę iść, szczególnie że telewizja była magnesem.
Zadziałało przyciąganie?
Perspektywy. Kontakty z ludźmi, zmienność tematów, bycie w centrum wydarzeń… Wszystko to było inne, niż aplikacja w prokuraturze (śmiech). Dużo ciekawsze i po roku ciągnięcia obu spraw jednocześnie postanowiłem podjąć decyzję.
Nigdy nie miałeś wątpliwości?
Nie, wydaje mi się, że praca szybko mnie pochłonęła, niwelując wątpliwości. Trudno mówić o nudzie – jednego dnia jeździsz na patrole z policją, innego razu biegniesz na pokaz mody. Kolejny dzień obfituje w wielki koncert i spotkania z politykami. Pozwala to co jakiś czas zmieniać branżę i pomysł na pracę, a to jest fajne. Z drugiej strony wydaje mi się, że miałem predyspozycje do zawodu, więc to był dobry wybór.
Czyli osławiona magia ekranu?
Każdy, kto nawet przez moment popracuje w radio czy telewizji, natychmiast nimi przesiąka. Znałem wielu, którzy próbowali odejść i było ciężko. Obserwowałem, że mimo zmiany tęsknili do dawnych czasów. Wiem, że media się zmieniają, ale rzeczywiście ciągły wyścig z czasem sprawia, że uzależniamy się od adrenaliny. Na tym polega owa magia.
Rywalizacja o pozycję też?
Wyścig, który pozwala, by informacja czy reportaż ukazały się na antenie tu i teraz. Plus zmienność podejmowanych tematów sprawiają, że wpadamy w ten styl życia po uszy.
Ekspert od wszystkiego?
Dziennikarz to taki genialny ignorant. W wielu tematach musimy pływać, mając niewiele czasu, by je zgłębić, więc zdarza się, że popełniamy błędy, które wynikają z pewnego rodzaju uproszczeń. Próbujemy język eksperta tłumaczyć tak, by zrozumiał go zwykły człowiek, a to fantastyczna okazja, by poznawać nowe rzeczy. W pewnym momencie przychodzi chwila, że człowiek, robiąc różne tematy, pracując w newsach, mając okazję poznawać ludzi z różnych branż, dostaje szansę nauczenia się szybciej i bardziej w pigułce, bez potrzeby przechodzenia przez kolejne szczeble. Jednak nawet wtedy zdarza się wielka improwizacja.
Zdarzały ci się błędy?
Popełniałem wiele mniejszych lub większych błędów. Jednak doświadczenie – i proszę, nie myl tego z rutyną – pozwala mi poprowadzić rozmowy tak, by nie wchodzić na tematy, w których mogę ugrzęznąć. Wydaje mi się, że pomocna jest umiejętność zachowania czujności w różnych sytuacjach.
Kwestia warsztatu czy talentu?
Pewnie jednego i drugiego (śmiech). Wielu próbuje tego zawodu, dziennikarstwo przez całe lata było obiektem pożądania. Na top trafiało niewielu.
Jesteś na górze?
Udało mi się osiągnąć poziom i utrzymywać go. Było w tym trochę talentu i nabywanego doświadczenia, ale przede wszystkim mnóstwo pracy. Bez niej nawet mistrz nie zdoła się utrzymać!
Relacjonowałeś przełomy?
Życie tak pokierowało moim losem, że z reguły, gdy działy się ważne wydarzenia, ja miałem dyżur (śmiech). Jeden z kolegów ostatnio żartował, że powinni mnie wysłać na wcześniejszą emeryturę, bo dzięki temu świat byłby bardziej bezpieczny. Relacjonowałem fakty, gdy zdarzył się wypadek autobusu w Kokoszkach, pożar w hali Stoczni, wybuch gazu na Alei Wojska Polskiego. Podobnie było w Wiadomościach – wybuch wojny w Iraku, upadek śmigłowca z premierem Millerem, katastrofa Smoleńska. Być może dzięki takim przełomom nauczyłem się ostrożnej relacji z tragicznych wydarzeń.
Jak sobie radziłeś, by nie przekazać własnych emocji?
Znam dziennikarzy, którzy płakali na wizji. Trudno powiedzieć, czy pokazywanie emocji jest złe – jeśli jest autentyczne, musi być dobre i naturalne. Kiedy dzieje się taka sytuacja, u mnie wyostrzają się zmysły. Jestem skoncentrowany, staram się uważać na każde słowo, jestem skupiony na zadaniu, które mam do wykonania. To pozwala unikać emocji, wiem, że tą „łódką” muszę dopłynąć do końca i tylko to się dla mnie liczy.
Bywały relacje, po której mówiłeś dość?
Nigdy nie miałem dosyć. Przeważało poczucie satysfakcji z dobrze wykonanej roboty. Trudno ukryć, że najważniejszym wydarzeniem dziennikarskim była relacja z katastrofy Smoleńskiej. Wydarzyła się tragedia niebywała, wręcz całkowicie niemożliwa. Gdy wydawca szepnął mi, że zaczynamy robić relację z wypadku, nie miałem pojęcia, z czym się zmierzę. Jako dziennikarz i jako człowiek.
Wypadek brzmi dość zwykle.
Tak, szczególnie że kłopoty z prezydenckim Tupolewem nie raz obiegły opinię publiczną, bywając powodem żartów. Czas Smoleńska był momentem swoistego wyścigu pomiędzy TVP a TVN. Z tyłu głowy ułożyłem sobie obraz – coś wspomnieli w konkurencyjnej stacji i teraz my też próbujemy na ten temat powiedzieć. Przecież katastrofa na taką skalę, z udziałem tylu ofiar, to się nie miało prawa zdarzyć!
Zawsze przygotowany?
Ludziom wydaje się, że za dziennikarzami na wizji stoi sztab ludzi, którzy przygotowują nas do wejścia. Takie rzeczy dzieją się Stanach – ogromne zaplecze i grupa fachowców z danego tematu. W polskich realiach to wciąż wielka improwizacja. Zwróć uwagę, że pracuję w programie informacyjnym, gdzie wydarzenia przedstawiamy w czasie teraźniejszym, więc nie sposób być przygotowanym.
Co z dziennikarskim obowiązkiem?
Ten istnieje, dlatego staram się wnikliwie podchodzić do każdego tematu. Martwi mnie, że obecne dziennikarstwo się odrobinę spłaszczyło.
To zmiana pokoleniowa?
Dziennikarstwo przestało być kuszącym zawodem. Kiepsko opłacane, wymaga dużego poświęcenia, więc wielu młodych, dla których media były marzeniem, wybiera korporację lub biznes, bo tam są duże pieniądze. Mniej chcą piórem i kamerą zmieniać świat. O tematach decydują działy reklamy i właściciele mediów, więc na prawdziwe dziennikarstwo jest coraz mniej miejsca, zastąpił je PR. Media muszą się utrzymać, pieniędzy nie zdobywa się krytyką, tylko listą pochlebstw. To najgorsza rzecz, jaka mogła się wydarzyć w tym zawodzie.