Zaczęło się od światła

Renata Dąbrowska gdańska fotografka, jedna z najbardziej cenionych kobiet w branży, wielokrotna laureatka polskich konkursów fotografii prasowej, absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, w której zdobyła dyplom z wyróżnieniem, a także wykładowca w Sopockiej Szkole Fotografii, opowiada o swojej miłości do fotografii, drodze do samej siebie, męskim świecie i dlaczego pozwala sobie nie być bezbłędną.

Jak w twoim życiu pojawiła się fotografia?

Miałam kilkanaście lat, mieszkałam jeszcze z rodzicami na wsi i pomagałam im m.in. przy dojeniu krów. Krowy doi się wcześnie rano i wieczorem, a to są właśnie te dwie pory (złote godziny), kiedy światło jest najlepsze do robienia zdjęć. Ja po prostu zauważyłam to światło i pomyślałam, że niesamowicie byłoby je zatrzymać. Na początku fotografowałam pola, zachody słońca, ptaki. Później wyjechałam do Trójmiasta, do szkoły policealnej. Po pierwszym roku nauki zgłosiłam się do Gazety Wyborczej na staż. Kiedy go skończyłam, podszedł do mnie szef i spytał, czy zostałabym na stałe. Staż to już było coś, a co dopiero praca?! Byłam przeszczęśliwa.

23.08.2015 Gdansk . N/z Renata Dąbrowska . Fot . Arkadiusz Bilecki

Czy świat fotografii prasowej/reportażowej to męski świat?

W mojej pracy magisterskiej pisałam o roli kobiet w fotografii. Kobiet w tej branży jest mało. Dlaczego? Tak było zawsze. Po pierwsze ciężki sprzęt, po drugie ta praca jest na maksa wymagająca, trzeba być dyspozycyjnym, mieć auto, drogi różnorodny sprzęt, no i czas pracy nie jest normowany. Robiłam badania wśród moich koleżanek fotoreporterek: najczęściej wypadały z branży, kiedy zakładały rodzinę. Te które cały czas pracują w zawodzie robią to kosztem bliskich, albo siebie.

Ja nigdy nie czułam się dyskryminowana, ani też traktowana ulgowo przez moich kolegów. Przeciwnie, wkurzało mnie jak ktoś mówił, że nie dam rady czegoś zrobić, bo jestem kobietą. Nieraz biegałam po rusztowaniach, ostatnio musiałam ubrać wodery i w środku zimy wejść do sztormowego Bałtyku. Tylko, że nie jestem od tego, żeby udowadniać, że dam radę, tylko od tego, żeby robić swoje.

Co daje Ci ta praca?

Zawsze słyszałam i sama tak myślę, że fotoreporter to nie tylko zawód, to styl życia. Spotykam różnych ludzi, od których się uczę i dzięki którym jestem tym, kim jestem. Chciałam tylko mieć w ręku aparat, robić zdjęcia i poznawać świat. Widzę, jak mało jeszcze wiem. Kiedy robisz reportaż, musisz pomyśleć, co chcesz tymi zdjęciami powiedzieć, czy fotografujesz od strony uczestnika, czy widza, ile ma być zdjęć, gdzie początek, rozwinięcie i zakończenie.

Kiedyś po prostu „pstrykałam zdjęcia”, chociaż nienawidzę tego określenia, ale tak było. Zmienili mnie napotkani ludzie. Fotografowałam ojca, który opiekował się córką w śpiączce. Czesał ją, przewijał, karmił. W czasie zdjęć ten pan wyciągnął stare albumy, pokazywał mi córkę – przepiękną z blond włosami do pasa… Powiedział: „Wierzę, że moja córka jeszcze kiedyś do mnie powie: Kocham cię, Łysolku!”. I stoi przede mną taki wielgachny pan, łzy lecą mu po twarzy, ja ryczę razem z nim. Wracając do domu, jechałam chyba 20 km na godzinę i wyłam. Ta praca uczy pokory, dystansu, szacunku do innych, do siebie i do życia.

W twoim życiu wiele teraz się zmienia, co skłoniło Cię do tego, aby te zmiany wprowadzić?

Po prawie czternastu latach pracy odeszłam z Gazety Wyborczej. Praca fotoreporterki ma plusy dodatnie i plusy ujemne (śmiech). Narastało we mnie poczucie, że się zatrzymałam i że się już nie rozwijam. To była cudowna praca: jesteś w tylu miejscach, wiesz o tylu rzeczach, uczestniczysz w miliardzie wydarzeń, ale problem w tym, że uczestniczysz w tym, tylko muskając ten świat. W końcu wybrałam siebie, nad to, co kocham najbardziej na świecie, czyli fotografię. Przez pierwsze dziesięć lat pracy w Gazecie każdy mój miesiąc wyglądał tak: praca, praca, praca, praca, impreza i znowu, praca, praca, praca, impreza… Wszystko było takie wow i takie super, że mnie samej w tym wszystkim nie było. Teraz mam partnera, który rzeczywiście jest partnerem, nie rywalizuje, nie jest zazdrosny, nie ściga się, wspiera mnie. Udało mi się już zadbać o to, co dla mnie było ważne, czyli o fotografię, wykształcenie i doświadczenie, teraz przyszedł czas na mnie.

Czy jest jakiś projekt, a może po prostu pojedyncze zdjęcie, z którego jesteś szczególnie dumna?

Tak, to mój album „Ja, Renata Dąbrowska – 100 Portretów”. Pod wpływem banalnego zdarzenia, pomyłki w rejestracji przychodni, postanowiłam, że znajdę i sfotografuję, kobiety, które nazywają się tak jak ja, warunkiem było to, że Dąbrowska musi być nazwiskiem panieńskim. Zajęło mi to dla lata.

Do 2012 roku byłam jedyną kobietą, która dostała główną nagrodę na Pomorskim Konkursie Fotografii Prasowej Gdańsk Press Photo im. Zbigniewa Kosycarza i jedyną osobą, która dostała je dwukrotnie. To dla mnie ogromne osiągnięcie, w końcu moim świadectwem są moje zdjęcia.

Jakie masz marzenia, plany na przyszłość?

„Nie jestem tym, co przeżyłam, jestem tym o czym marzę”, gdzieś to przeczytałam ostatnio-piękne, prawda? No więc marzę, o tym, aby dostać nagrodę World Press Foto, założyć rodzinę… swoją drogą, jaka kolejność (śmiech). Chciałabym też nigdy nie przestać się rozwijać. Zawsze było mi łatwo spotykać się z ludźmi, nawet podczas najtrudniejszych sytuacji. Miałam aparat, myślałam, że ja nie muszę budować długotrwałych relacji, bo wpadłam właściwie na chwilę i nawet jeśli się rozpłaczemy, to ja zaraz wyjdę i będę mogła zapomnieć. Bardziej niż fotografią reporterską chcę teraz zająć się robieniem portretów i już wiem, że nie ma dobrego zdjęcia, jeśli nie ma dobrej relacji i zaufania. Tego chce się uczyć, to jest mój plan – wytrzymywania w bliskich relacjach.

Wywiad: Katarzyna Paluch

Oceń ten artykuł

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *