Ilona Łepkowska – nazywana królową polskich seriali – debiutuje właśnie powieścią pt. „Pani mnie z kimś pomyliła”. Scenarzystka i producentka filmowa pisze o świecie, który bardzo dobrze zna. Bohaterka jej książki, Joanna Malicka, nagle, z dnia na dzień, staje się gwiazdą telewizyjną, a my towarzyszymy jej w różnych momentach jej kariery.
Najpierw obserwujemy zachłyśnięcie nagłą popularnością, potem widzimy, z jak ogromną presją musi się mierzyć. O show-biznesie, cenie, jaką artyści płacą za sukces, o przypadku, który często decyduje o drodze życiowej, i o tym, jak zachować równowagę – rozmawiamy z Iloną Łepkowską.
Pierwszy scenariusz napisała Pani na urlopie macierzyńskim, a książkę – kiedy złamała Pani nogę i została unieruchomiona na kilka miesięcy. Czy zaczyna się nowa ścieżka kariery w Pani życiu?
Myślę, że tak. Choć to nie znaczy, że teraz stanę się powieściopisarką, bo to w olbrzymim stopniu zależy od czytelników. Nie wiem, jak moja książka zostanie przyjęta i czy to rzeczywiście jest ta forma, w której powinnam się wypowiadać. Ale jest to o tyle nowa ścieżka, że chcę zerwać z serialowym kieratem. Dlaczego? Tych powodów jest wiele. Wynika to i ze zmęczenia, z mojego wieku i z tego, że tak wiele zrobiłam w tej dziedzinie, ale też dlatego, że według mnie czas telenowel minął. Oglądamy teraz inne seriale – takie, których u nas się nie robi z powodów budżetowych. I choć zawsze będą istniały telenowele, to nie będą już budziły takich emocji, jak kiedyś. Tworzyłam ten boom serialowy, na pewno na nim skorzystałam, ale czasy i gusta widzów są w tej chwili inne. W związku z tym trzeba zmienić coś w swojej pracy, a w moim wypadku – przede wszystkim po prostu mniej pracować.
Jaki serial polski podobał się Pani? I który mógłby się spodobać za granicą?
Uważam, że w wielu krajach mógłby się spodobać „Czas honoru”, bo pokazuje sytuację, która była powszechnym doświadczeniem ludzi w wielu krajach, czyli II wojnę światową. Przedstawia młodych ludzi i ideały, które są nieprzemijające. Są tam ciekawi bohaterowie, ich losy i wydarzenia historyczne. Oczywiście ten serial był wyprodukowany tanio, to nie była „Kompania braci”, ale moim zdaniem mógłby być oglądany w wielu krajach świata. Ale tak się pewnie nie stanie z racji bariery językowej. Chociaż słyszałam, że został gdzieś sprzedany. Trzeba jednak wykonać wysiłek, aby przetłumaczyć kilka odcinków w różnych wersjach językowych, zadbać o promocję, co często stanowi barierę.
Wiele się mówiło o serialu „Druga szansa”, że może stać się hitem stacji, podobnie jak „Magda M.”, ale też chwalono tę produkcję za to, że pokazuje telewizję i świat show-biznesu od kulis…
Jest w tym serialu coś, co mi przeszkadza – gdy bohaterka jest zdruzgotana, pracuje jako salowa, płacze – to nadal jest świetnie wystylizowana i ma nienaganną fryzurę. Są rzeczy, które trudno mi oglądać i, niestety, należy do nich ta maniera TVN-owska, którą ostatnio przejmują inne stacje – nikt nie może być brzydki, potargany, nie może mu spływać makijaż po twarzy. A co ma wspólnego z prawdą serial „Druga szansa”? Postać głównej bohaterki ma cechy pewnej agentki, którą znam. Ona rzeczywiście jest dla swoich podopiecznych trochę jak matka – gdy ktoś jest chory, to przyjeżdża z gorącym rosołem, a jednocześnie jest absolutnym terrorystą w negocjacjach z producentami. Żąda warunków księżycowych jak na polski rynek i często udaje się jej to wyegzekwować.
Pytam o ten serial, ponieważ Pani w swojej książce również opisuje świat show-biznesu od środka. Jednak widzę tu raczej analogie do powieści „Diabeł ubiera się u Prady” Lauren Weisberger.
Moja powieść jest w tym sensie trochę podobna do wspomnianej przez Panią książki, ponieważ też jest „insiderska”. Nie mógł napisać jej ktoś, kto nie zna tego świata, kto w nim nie funkcjonował.
Mam wrażenie, że dała Pani upust swojej frustracji, pisząc tę książkę.
Frustracji to może nie. Na całe szczęście, nie zrobiłam takiej kariery, jak moja bohaterka. I nie zostałam tak zraniona przez ten świat jak ona. Pewnie wynikało to między innymi z tego, że wkraczałam w niego stopniowo. Byłam o wiele bardziej świadoma niebezpieczeństw. Nie zostałam też wrzucona na głęboką wodę – tak jak ona.
Na pewno nie jest to frustracja, ale bez wątpienia ten świat mi się nie podoba. Nie dlatego, że mnie zmienił, bo uważam, że udało mi się ocalić, przynajmniej w dużym stopniu, swój spokój, charakter i niezależność, ale zasady, na jakich on funkcjonuje, mi się nie podobają i dlatego postanowiłam o tym napisać. Ta powieść pokazuje więc moje zdanie na temat tego świata, wszechobecnej w nim manipulacji, marketingu, metod promowania gwiazd, a jednocześnie presji, którą na nie się wywiera, nieustannego wystawienia na widok publiczny, hejtu, którego doświadczają, tego wszystkiego, co się wiąże z funkcjonowaniem w show-biznesie, co jest balastem trudnym do zniesienia, a często – ponad siły.
Mocno Pani krytykuje świat show-biznesu…
Bo jest powierzchowny, bo jest światem, w którym tworzy się chwilowe gwiazdy, wysysa się z nich wszystko, co można, potem się je wyrzuca, bo ciągle są potrzebne nowe „zabawki”. I gdy się taką znajdzie, zaczynają działać te same mechanizmy – znowu promocja na siłę, znów widzimy tę samą twarz we wszystkich programach stacji. A potem nagle wypada, przestaje istnieć medialnie. Takich osób, które wpadają w niebyt, było mnóstwo. Czasem wracają, jak Hubert Urbański, który po latach znów jest na topie poprzez uczestnictwo w „Agencie”, znów jest go pełno w mediach. No cóż, pewnie mu tego bardzo brakowało…
Czy ten show-biznesowy blichtr uzależnia?
Wiele osób mówi, że mogliby bez tego żyć, ale łatwość, z jaką poddają się regułom, które w tym świecie panują, świadczą o tym, że bardzo tego chcą. Jeśli komuś nie zależy, to nie przejmuje się tym, jak się prezentuje na ściance czy na bankiecie. Nie bywa, nie chodzi w miejsca, w których byłby fotografowany – świadomie stara się tego unikać. Znam wielu znakomitych aktorów, którzy niechętnie bywają na tego typu imprezach. A więc można być poza medialnym blichtrem. Inni są jednak od tego uzależnieni, ponieważ się boją, że gdy przestaną funkcjonować w publicznym, celebryckim obiegu, to stracą na gruncie zawodowym. Moim zdaniem straciłyby jedynie te osoby, które są znane z tego, że są znane. Inne, według mnie, nie muszą się bać. Ale się boją…
W swojej książce pokazuje Pani ciemną stronę show-biznesu. Sława i powodzenie są okupione problemami psychicznymi, nieprzespanymi nocami, depresją, nadużywaniem alkoholu. Czy płaci się aż tak wysoką cenę za sukces i funkcjonowanie w tej branży?
Bardzo wiele osób płaci taką cenę, tylko nie przyznaje się do tego. Mają depresję, zażywają leki psychotropowe, czasem łącząc je z alkoholem. Uczestniczą w terapiach, przechodzą psychoanalizę, a mimo to nie mogą odzyskać wewnętrznego spokoju. To dość powszechne w tym środowisku.
Jak się przed tym ochronić?
Myślę, że trzeba się skupić na pracy, a nie na tym, co jest wokół niej, na zewnątrz. Trzymać się tego, że najważniejsza jest nasza praca – to, żeby wykonać ją jak najlepiej i jak najrzetelniej. I tylko to się naprawdę liczy. Trzeba też pamiętać, że prawdziwe życie jest gdzie indziej – w naszym domu, wśród bliskich i przyjaciół, a nie na ściankach i bankietach.
Kiedyś częściej bywałam na planie filmowym, bo pracowałam jako reporter tygodnika „Film”. Mogłam więc zaobserwować, jak tworzy się sztuczna bliskość, bardzo powszechna w naszym środowisku. Wówczas często kręcono filmy poza Łodzią czy Warszawą, zdjęcia trwały długo, cała ekipa i aktorzy zakwaterowywani byli w jednym miejscu, przebywali ze sobą 24 godziny na dobę. I nagle się okazywało, że po czterech dniach zdjęć człowiek sekretarce planu czy drugiemu operatorowi mógł opowiedzieć całe swoje życie, z najdrobniejszymi, najbardziej osobistymi szczegółami, bo się wydawało, że to najbliższa nam osoba, której możemy zawierzyć. A po roku, gdy się spotykało tę osobę, nie pamiętało się nawet jej imienia…
Skąd takie zachowanie?
Praca na planie filmowym stwarzała sztuczną konieczność bycia blisko. Ponieważ jest to zbiorowa praca zespołowa, musimy więc się dobrze poznać, musimy sobie ufać – inaczej nie wykonamy tej trudnej i stresującej pracy. Poza tym niejako jesteśmy na siebie skazani, po pracy człowiek chce odreagować, napić się piwa i wyrzucić z siebie stres z całego dnia, łapie więc pierwszego, który jest pod bokiem, a ponieważ on też potrzebuje tego samego, to łatwo o zwierzenia. A potem się tego nie pamięta, bo ta bliskość była nam w pewnym stopniu narzucona – nie była bliskością prawdziwą. Gdy kończyły się zdjęcia, nic z niej nie zostawało.
Trzeba mieć tego świadomość, ale też posiadać swoje miejsce, w którym po pracy nabierze się dystansu, odreaguje. To bardzo ważne. Przy dużej wrażliwości – a to cechuje często artystów – zawsze będzie to trudne. Ale są też przecież ludzie, którzy psychicznie nie wytrzymują pracy w korporacji, więc nie użalajmy się tak nad biednymi artystami. Istnieją zawody i miejsca pracy, w których poziom stresu może być znacznie wyższy.
A jak Pani się udaje zachować swoją autonomię i nie poddać prawom panującym w tej branży?
Kiedy ktoś mnie pytał, czy żyję życiem moich bohaterów i czy cały czas myślę o ich dalszych losach, mówiłam, że kiedy kończę pisać, po prostu wyłączam komputer i ten fikcyjny świat przestaje dla mnie istnieć. W ten sam sposób podchodziłam do mojej obecności publicznej. Bywałam choćby na uroczystościach Telekamer, zawsze gdy proszono mnie, żebym podziękowała w imieniu laureatów. Tadzio [Tadeusz Lampka – producent seriali – przyp. red.], z którym robimy wszystkie seriale, nie lubi takich wystąpień, więc mówił: „Ilonko, Ty powiedz, na pewno pójdzie Ci lepiej”, a zatem wykonywałam to zadanie, jak dalszą część pracy. Kupowałam pantofelki, sukienkę, szłam do fryzjera, robiłam sobie makijaż, wchodziłam na scenę, mówiłam kilka słów, dziękowałam komu trzeba, wracałam, potem pozowałam do zdjęć, udzielałam kilku wywiadów, po czym wracałam jak najszybciej do domu.
Pani bohaterka, Joanna Malicka, nie spodziewała się, że zostanie gwiazdą telewizyjną, pojechała jako tłumaczka w zastępstwie swojego przyjaciela na plan talk show – i nagle jej życie się obróciło do góry nogami. Czy wierzy Pani, że to przypadek decyduje o naszym życiu?
Przypadek w bardzo dużym stopniu rządzi naszym życiem. Często zupełnie niechcący znajdujemy się w jakimś miejscu, spotykamy kogoś – w życiu prywatnym czy zawodowym – i to zdarzenie popycha nasze życie w zupełnie inną stronę. Ja w to wierzę, bo znam tych przypadków bardzo wiele.
Czy podobnie było w Pani życiu?
O tym, że skręciłam w stronę kina zadecydował kompletny przypadek. Ukończyłam zarządzanie, pod koniec studiów znalazłam się na planie filmu „Człowiek z marmuru”, tylko dlatego, że mój kolega, który dorabiał sobie tam jako statysta, miał jakieś problemy I chciał się wygadać, więc poprosił mnie, żebym przyjechała. Gdy się tam już pojawiłam, po pewnym czasie drugi reżyser, który zwrócił na mnie uwagę, gdy czekałam na transport na plan, zaprowadził mnie przed oblicze reżysera Andrzeja Wajdy i zadał pytanie: „Czy ona może być?”. „Tak, tylko trzeba ją przebrać” – powiedział Wajda. Przebrali mnie w kombinezon, założyli mi beret z antenką, postawili przed tablicą, z hasłem: „Bicie rekordu” – jak się później okazało, była to scena z gorącą cegłą. Jest moment, kiedy jestem sama na ekranie i mówię: „start”. Potem Krzysztof Zanussi kręcił „Barwy ochronne”, potrzebował młodych ludzi; mój mąż akurat był w wojsku, a ja nie chciałam siedzieć sama w domu. Miałam ze 20 dni zdjęciowych, byłam prawie codziennie na planie, bardzo mi się spodobała ta atmosfera. Wcześniej nie myślałam o tego typu pracy, a doświadczenia te sprawiły, że po studiach zaczęłam pracować w Wytwórni Filmów Dokumentalnych; potem przerwałam pracę, bo urodziłam córkę, ale na urlopie macierzyńskim zdałam na studium scenariuszowe. I potem już poszło. A więc w moim wypadku kompletny przypadek sprawił, że znalazłam się w tym miejscu, w którym dziś jestem – bo to były takie filmy, tacy reżyserzy, takie doświadczenie, które sprawiło, że kino mnie pochłonęło.
W jednym z wywiadów mówiła Pani, że źle wspomina doświadczenia z reżyserami, którzy zbyt mocno ingerowali w scenariusze filmowe Pani autorstwa, często wszystko zmieniając. Teraz jednak Pani pozycja jest inna. Jest Pani producentką seriali i filmów…
Kinematografia w Polsce przez wiele lat była zdominowana przez reżyserów, którzy albo sami pisali scenariusze, albo brali scenariusz innej osoby i tak wszystko zmieniali, jak im się podobało. I to było rzeczywiście bardzo ciężkie doświadczenie dla scenarzysty. Pomyślałam sobie, że jak mnie to denerwuje, to trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Dlatego zostałam producentem, bo stwierdziłam, że nie chcę, żeby mi coś psuli w tekście albo angażowali aktora, którego nigdy w życiu bym nie obsadziła. Kiedy zaczęłam produkować „M jak miłość”, to każda decyzja artystyczna w tym serialu była moją decyzją. Na pewno jest to wzięcie na siebie większej odpowiedzialności – wcale nie takie łatwe i proste, ale dzięki temu mogę mieć pretensje tylko do siebie, a nie narzekam na innych.
Nie myślała Pani o reżyserii?
Nie, nie mam tego typu wyobraźni. Poza tym nie zniosłabym takiego rytmu pracy. Nie lubię zbytnio atmosfery planu, zdecydowanie wolę pracować w domu. Wybrałam sobie zawód, który jest zgodny z moim charakterem, potrzebami i ograniczeniami psychicznymi. Jestem dość towarzyską osobą, ale nie lubię być cały czas pomiędzy ludźmi. Mogę ich mobilizować do pracy i jestem w tym naprawdę niezła, ale nie w taki sposób, jak to się dzieje na planie, nie pod taką presją czasu. Pewnie bym umiała jakoś wyreżyserować film, doświadczenie robi swoje. Jednak na pewno nie będę takiej próby podejmować.
Jak się Pani czuje jako Król Midas? Bohaterka książki też ma taką cechę…
Król Midas czuje się o tyle kiepsko, że nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie moment, gdy dotknie czegoś, a to nie zamieni się w złoto, tylko w coś zgoła innego… Nazwanie kogoś w ten sposób nakłada na jego barki dużą odpowiedzialność i spory ciężar. I ja również to odczuwam, dlatego też trochę się boję debiutu książkowego, bo nie wiem, jak moją powieść przyjmą czytelnicy. Do tej pory osiągałam właściwie same sukcesy, więc porażka na pewno byłaby przykra.
Co jest dla Pani sukcesem?
Największym sukcesem jest to, że zdołałam ocalić siebie. Swój charakter – dość niepokorny i rogaty, swoją niezależność, mimo wszystkich presji, którym podlegałam, i to, że zachowałam prawdziwy, nieudawany kontakt z rzeczywistością, że nie oderwałam się od ludzi, dla których piszę. Ważne jest dla mnie to, że zachowałam przyjaźń ludzi, którzy znali mnie jeszcze sprzed czasów mojego sukcesu, więc jeśli oni chcą się ze mną przyjaźnić i mówią, że się nie zmieniłam – to jest to dla mnie bardzo duży sukces, większy niż kolejne miliony widzów. Cieszę się, że mi się to udało, choć moja książka pokazuje, że jest to prawie niemożliwe, ale myślę, że jakoś się obroniłam, że ten świat mnie nie zmienił, a ja potrafiłam w nim funkcjonować – bez sprzedania się.
W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że jest już zmęczona serialami i że chce Pani pożyć inaczej. Inaczej, czyli jak?
Więcej życia w życiu. Więcej czasu dla siebie.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Urszula Abucewicz