Pani Kalina Łukaszewicz ma 106 lat. Urodzona na Litwie po wojnie zamieszkała w Gdańsku i tu mieszka do dziś. Jej życie to ciąg wspomnień, zarówno tych dobrych, jak i takich, które chciałoby się zapomnieć, a najlepiej nigdy nie doświadczyć. Wojna, strata bliskich, tułaczka w nieznane… Jednak jej pogoda ducha zaskakuje, a ciepło, uśmiech wymalowany na twarzy i poczucie humoru budzą zachwyt i niepohamowaną sympatię. Poznajcie Panią Kalinę, naszą najstarszą Mademoiselle!
Jak wspomina Pani swoje dzieciństwo, co wie pani o swoich rodzicach?
To było już tak dawno temu (śmiech). Mój tata nazywał się Leon Świechowski, a mama Marta z domu Peterson. Oboje pochodzili z terenów Litwy. Tata urodził się w 1870 roku, a mama 1879, aż trudno uwierzyć, w te daty… Ojciec był jedynakiem, miał majątek Gordy, ale prowadził bardzo wesołe studenckie życie. Później śmiali się z niego w rodzinie, że za pięć rubli ruskiemu wszystko sprzedał, bo pożyczek na zabawę za dużo w młodości nabrał. W końcu tak to się skończyło, że został bez niczego. Jednak, gdy poznał moją mamę i założył rodzinę, to się ustatkował. Moja matka była Łotewką, wychowywała się na Litwie. Chodziła do szkoły Gospodarstwa Domowego prowadzonej przez hrabinę Ogińską w Retowie. Tak jakoś wyszło, że ojciec u tej hrabiny zarządzał majątkiem i tam się poznali.
Nas była czwórka rodzeństwa, ja byłam druga w kolejności, miałam starszą siostrę, młodszą i młodszego brata. To były piękne czasy, wakacje spędzaliśmy u wujostwa na wsi. Dużo się wtedy śmialiśmy, tak to pamiętam.
Życie na Litwie to ważny rozdział Pani życia. Jak ono wyglądało?
Polacy na Litwie zawsze trzymali się w swoim towarzystwie. Był taki stary kawaler, miał bardzo duży majątek i przepiękny duży dom. Zawsze organizował w lipcu wielkie bale. Jeździłam na nie. Pamiętam jak moja stryjenka, Stefania Świechowska z Warszawy, uczyła wszystkie panienki, jak się malować i jak się ubrać. Pokazywała najmodniejsze fryzury, pudrowała nas, ale ust się absolutnie nie malowało (śmiech). Bal odbywał się w ogromnej sali, wszystkie panienki siadały naokoło na rozstawionych kozetkach i fotelikach. Kawalerowie też oczywiście byli. Gdy grała muzyka, to podchodzili do nas i prosili do tańca. Pamiętam, że była taka jedna panienka z majątku, trochę starszawa, bo po maturze, była dość pulchniutka. Taka panienka z okienka (śmiech). Podczas balu jej mama podeszła do mojego stryjka i poprosiła, by zatańczył z jej Irką, żeby inni widzieli, że z nią też można zatańczyć. Jakoś utkwiło mi to wspomnienie (śmiech).
A w szkole jak to w szkole… Na Litwie były tylko trzy polskie gimnazja. Ja i rodzeństwo chodziliśmy do gimnazjum w Poniewierzu. Później Litwini zaczęli gnębić Polaków, przez co dwa gimnazja zamknięto. W szkole też były potańcówki, koledzy byli, jakaś sympatia… (śmiech). Ale nie było tak, jak jest teraz. Wtedy młodzież była dużo skromniejsza.
Wyjechaliście całą rodziną do Wilna. Dlaczego?
Wówczas granica między Polską a Litwą była zamknięta. To były ciężkie czasy. Ojciec pracował, ale w końcu stracił tę pracę i miał ogromny problem ze znalezieniem nowej, bo Litwini nie chcieli zatrudniać Polaków. Jakoś musieliśmy żyć i dlatego postanowiliśmy przedostać się do Polski. Mój ociec miał znajomości i załatwił dokumenty. Najpierw pojechaliśmy na Łotwę. To był 1930 rok. Tata z siostrą przeszli przez granicę, bo mieli dokumenty, a my, młodzi z mamą, w bród przeprawialiśmy się przez rzekę. Miałam wtedy 17 lat. Udało się nam i zamieszkaliśmy w Wilnie, gdzie zostaliśmy aż do końca wojny. To właśnie w Wilnie skończyłam szkołę Rzemiosł i Przemysłu Artystycznego. Moim kierunkiem było tkactwo, ale nigdy nie pracowałam w zawodzie. Pierwszą pracą, którą wykonywałam, była praca w sekretariacie Polskiego Monopolu Spirytusu. Pamiętam też, że w tamtych czasach zawsze trzymaliśmy się razem z Polakami.
Miłość, udało się Pani ją znaleźć? Jak poznała Pani swojego męża?
Któregoś dnia wybrałam się na bal i tam poznałam mojego przyszłego męża. Nigdy nie zapomnę tego dnia! To był bal w pałacu Tyszkiewiczów. Miałam przepiękną, atłasową, długą do samych kostek suknię w kolorze ciemnego bordo. Byłam taka podekscytowana, że wbiegając do pałacu po wysokich schodach, przydeptałam ją i rozerwałam. Byłam zrozpaczona (śmiech). Na szczęście siostra mnie uratowała. Wysłała mnie dorożką do swojego domu i tam przebrałam się w jej sukienkę. Też była piękna, zielona… Na tym właśnie balu poznałam swojego przyszłego męża, Leona Łukaszewicza. Leon poprosił mnie do tańca. Ja byłam młoda, a on był taki przystojny… Był prawdziwym dżentelmenem. Studiował prawo w Grenoble, a jeszcze wcześniej studiował na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Podobał mi się i imponował. Spotykaliśmy się, jeździliśmy na wycieczki i jakoś tak pomału wszystko się ułożyło. Małżeństwem zostaliśmy w 1937 roku.
Po ślubie dalej pracowałam w Monopolu Spirytusowym, a Leon w banku. Kupiliśmy dom, a gdy po ślubie urodziło się nam dziecko, nic nam więcej nie brakowało. Byliśmy tacy szczęśliwi. Nagle to nasze spokojne życie zostało przerwane. 19 września 1939 do Wilna weszli ruscy, to były bardzo niespokojne czasy. Pamiętam, jak tego dnia wszystkim kazano wyjść na plac, wszędzie powiewały czerwone chorągwie. Nie wytrzymałam i zaczęłam płakać, nie mogłam się uspokoić, przerażone koleżanki zaczęły mnie szturchać. Ta czerwień była wszędzie, to był dla mnie przerażający widok, który mam przed oczami do dziś.
Wojna i to wszystko, co się wtedy działo, przyniosła tysiącom Polakom ogromne straty, śmierć bliskich… Pani również to nie ominęło?
Zaczęła już działać partyzantka. Baliśmy się, bo nigdy nie było wiadomo, co się wydarzy. Wyrzucili nas z naszego domu, który kupiliśmy niedługo po ślubie. Nagle musieliśmy szukać innego dachu nad głową. Ale jakoś sobie poradziliśmy, nie mieliśmy wyboru. Miałam kuzynkę, Dziunię Klimaszewską, była łączniczką Armii Krajowej. Często przyjeżdżała do mnie i przewoziła rozkazy. To ona prowadziła mnie do porodu mojej pierwszej i jedynej córki. Dziunia miała być matką chrzestną, ale na chrzciny nigdy nie dojechała. To był 1943 rok, w drodze na uroczystość Niemcy zatrzymali Dziunię do kontroli, w wyprawce dla mojej córki przewoziła dokumenty. Nie miała żadnych szans… Wywieźli ją na Pawiak i tam przesłuchiwali, a w końcu skatowali na śmierć, jednak o tym dowiedzieliśmy się dopiero później.
Przez nasz dom przewijali się różni ludzie. Bywał u nas również pułkownik Aleksander Krzyżanowski „Wilk”, komendant AK na okręg wileński. Byłam w tym czasie w ciąży, ale jakoś trzeba było pomagać, nie mogliśmy się przecież odwrócić od swoich. To były niebezpieczne czasy, ale życie jakoś się toczyło. Mój Leon cały czas pracował w banku, więc przeprowadziliśmy się do pokoi dla pracowników, właśnie przy tym banku. Nie wiem, dlaczego tak wyszło, dlaczego stało się to, co się stało. Do dziś zadaję sobie te pytania… Może podejrzewali, że pomagamy podziemiu, a może to był tylko przypadek? Był 1 lutego 1945 roku. Przyszli w nocy i zabrali mojego Leona. To byli funkcjonariusze NKWD, powiedzieli, że to tylko kontrola dokumentów. Byłam taka naiwna… Wyszłam jeszcze za nimi na ulicę, widziałam, jak go prowadzą, wierzyłam, że wróci, ale nigdy więcej go nie zobaczyłam. Szukałam Leona, ale bez skutku. Wiem, że przez miesiąc trzymali go w koszarach przerobionych na więzienie na Antokolu, a pod koniec lutego wywieźli go do łagrów do Donbasu. Pod koniec kwietnia mój Leon już nie żył, miał tylko 39 lat, a do końca wojny zabrakło mu dosłownie kilkunastu dni. O jego śmierci dowiedziała się najpierw moja matka. Pamiętam, jak trzymając moją córkę na rękach, zaczęła do niej mówić „Oj biedna sierotko, co teraz będzie?” Byłam zbulwersowana i rozgniewana, „jaka sierotko, dlaczego tak mówisz?!”, mówiłam zdenerwowana. Byłam taka młodziutka, nie chciałam uwierzyć w jego śmierć… Wydawało mi się, że już nic na mnie nie czeka. Do dziś nie wiem, gdzie leżą jego prochy, dowiedziałam się tylko, że w bliżej nieokreślonym miejscu w Donbasie. Wróciłam z córką do rodziców i rodzeństwa.
Życie bez męża… Jak dalej sobie Pani poradziła?
Jeszcze przed śmiercią Leona całą rodziną staraliśmy się o transport do Polski. Nasz dom w Wilnie zajął oficer radziecki, a nam w końcu udało się załapać na transport. Żebyśmy się szybciej wynieśli z zajętego domu, żołnierze radzieccy na rozkaz oficera pomagali nam znosić pakunki.
Wyjechaliśmy z moją córką, rodzicami i rodzeństwem. Wsadzili nas do wagonów, które nie były nawet przeznaczone do transportu ludzi, nie miały dachów, na głowę padał nam deszcz. To nie miało jednak wtedy wielkiego znaczenia – cieszyliśmy się, że w ogóle udało nam się do nich wcisnąć i jeszcze zabrać ze sobą trochę rzeczy. Do dziś mam przewiezione wówczas obrazy, biurko mojej teściowej jeszcze z jej majątku, trochę zastawy, szafkę na cygara i inne pamiątki. Pociągiem jechaliśmy jakieś dwa tygodnie, nie wiedzieliśmy nawet, gdzie jedziemy. Dni się bardzo dłużyły, ale w końcu zatrzymaliśmy się w Gdańsku. To był wrzesień 1946 roku. Przez kolejne dwa tygodnie mieszkaliśmy na bocznicy w Oliwie w tych wagonach, w których jechaliśmy. W końcu kazano nam się stamtąd zabierać. Mój ojciec cudem spotkał swojego znajomego, który nam w tamtym czasie pomógł. Zaproponował mojemu tacie pracę w znacjonalizowanym gdańskim przedsiębiorstwie budowlanym Bruno Feya w Olszynce. Tata się oczywiście zgodził. Państwo Feyowie mieszkali tam i znaleźliśmy u nich lokum. Nasze stosunki z państwem Feyami układały się dobrze, jednak w końcu wyjechali do Niemiec.
Rozpoczęliście nowe życie w Gdańsku?
W Gdańsku powoli zaczęliśmy wszystko sobie jakoś układać. Trzymaliśmy się cały czas razem. Najpierw mieszkaliśmy u tego znajomego taty, ale po paru latach przeprowadziliśmy się na Orunię. Zajmowaliśmy całą kamienicę (śmiech). Ja dostałam przydział na mieszkanie na górze, siostra na dole. Zamieszkali tam także moi rodzice i jeszcze jedna siostra. Pod tym adresem urzędowałam aż do setki (śmiech). Dopiero od 6 lat mieszkam u mojej córki.
Wracając jednak do tematu. Pamiętam, gdy w latach pięćdziesiątych chodziłam z moją kilkuletnią córką odgruzowywać Gdańsk. Wszędzie były ruiny i zwaliska, wśród których były wyznaczone jedynie wąskie ścieżki. Tak wówczas wyglądało miasto. Tych obrazów nie da się zapomnieć, ale przecież trzeba żyć dalej. Oczywiście całe życie pracowałam. Moją pierwszą pracą w Gdańsku był etat w Sanepidzie w wydziale epidemiologii w Oliwie, później pracowałam w ośrodku zdrowia jako sekretarka, dalej już jako urzędniczka przeszłam do Urzędu Miejskiego do wydziału zdrowia, a stamtąd do przychodni ortopedycznej na ul. Piwnej i na koniec do Urzędu Wojewódzkiego, tam pracowałam aż do samej emerytury.
A co z miłością?
Nigdy później nie wyszłam już za mąż. Nawet gdy kogoś poznawałam, to nigdy nie dorównywał mojemu Leonowi, zanadto go kochałam. Zawsze też się zastanawiałam, czy jeśli z kimś się zwiążę, to czy będzie wystarczająco dobry dla mojej córki, ale nigdy nie zaryzykowałam.
Ma Pani 106 lat i jest Pani w naprawdę świetnej formie! Czy istnieje przepis na długowieczność i to w takim zdrowiu?
Trudno powiedzieć (śmiech). Myślę, że tak naprawdę to, co komu sądzone. Kto ile pożyje, tyle pożyje, bez względu na to, w jakich warunkach by mu przyszło żyć. Ja nigdy nie stosowałam żadnej diety – jadłam, co mi się tylko podobało i na co miałam ochotę. Zawsze lubiłam zjeść ciężko i tłusto. Jak ojciec smarował mi chleb, to masła było chyba więcej niż tego chleba (śmiech). Córka do dziś się ze mnie śmieje, że jestem zaprzeczeniem wszelkich diet czy zasad i wytycznych zdrowego żywienia. Ciągle ze mnie żartuje, że podstawą mojego zdrowego życia jest zdrowy żołądek. Uwielbiam zupy, nie pamiętam dnia, żebym jakiejś nie zjadła, jednak nie wydaje mi się, żeby były one tajemnicą długowieczności (śmiech). O urodę też nigdy specjalnie nie dbałam – nie używałam żadnych markowych kremów. Kiedyś to chyba nie miało takiego znaczenia jak dziś. Człowiek się starzał i już.
Wychowywała się Pani w domu pełnym kobiet. Czy któraś z nich wywarła szczególny wpływ na Pani życie?
Tak, moja mama. To była wspaniała kobieta – silna, mądra i niesamowicie zaradna. Kiedy nie było nic, ona potrafiła wszystko zorganizować. Do dziś nie wiem, jak to robiła, była naszą opoką. Po przyjeździe do powojennego Gdańska sadziła ziemniaki, marchewki, mieliśmy nawet krowę, bo przecież dzieci muszą pić mleko (śmiech). Mama hodowała również kury i indyki, wędziła szynki i kiełbasy, a w tamtych czasach, proszę mi wierzyć, ich zdobycie graniczyło z cudem. Dla tej kobiety nie było rzeczy niemożliwych.
Co Pani zdaniem jest w życiu najważniejsze?
Najważniejsza jest rodzina, która zawsze się wspiera. Wszyscy zawsze trzymaliśmy się razem: mama, tata i siostry. Zawsze mogliśmy na sobie polegać. W czasach, w których przyszło nam żyć, było to szczególnie ważne. Nie wiem, co by było, gdybym ich nie miała. Rodzina jest taką wartością, której nie da się zastąpić, ale trzeba pamiętać o tym, że o rodzinę trzeba dbać i ją szanować.
Kiedy człowiek jest stary? Istnieje jakaś granica wieku, która określa starość?
Człowiek staje się stary, gdy zaczyna być zupełnym niedołęga i nie może sam dojść do toalety (śmiech). Póki może koło siebie coś zrobić, dopóki się rusza i się kontroluje, to nie jest źle. Mam 106 lat, ale śmieję się, że przyznaję się tylko do setki (śmiech). Jeśli mam być jednak szczera, to przyznam, że powoli zaczynam się już czuć na te 106 lat.
Czy współczesne kobiety różnią się od tych z czasów Pani młodości?
Wydaje mi się, że dzisiaj kobiety są bardziej niezależne i samowystarczalne. Wcześniej kobiety były zawsze od kogoś zależne, musiały się dostosowywać. Dziś mają więcej wolności i swobody, nie muszą oglądać się na innych. Jest to ważna zmiana i oczywiście dobra. Chociaż cofając się pamięcią do przeszłości, myślę, że moja mama była zupełnym zaprzeczeniem zależności od kogokolwiek. To była kobieta, która chyba po prostu wyprzedzała swoje czasy.