Hygge, lagom – czym są te tajemnicze nazwy, które coraz częściej pojawiają się w mediach, na naszych portalach społecznościowych, w reklamach? To nic innego jak… style życia. Proste, przytulne, minimalistyczne.
Oba trendy przyszły do nas z zimnej Skandynawii, gdzie – jak się okazuje – bogate i syte społeczeństwa postanowiły odwrócić się od szaleńczej pogoni za posiadaniem. Pierwsze było duńskie Hygge, które w wolnym tłumaczeniu można określić jako komfort, poczucie bezpieczeństwa, ciepło. W Danii to po prostu styl życia. Cieszmy się prostymi, codziennymi przyjemnościami. Zatopmy w komfortowych kapciach, przykryjmy kocem i z kubkiem gorącej herbaty oglądajmy filmy. Jedzmy świeże jabłka prosto z drzewa, biegajmy po łąkach. Tak mniej więcej wygląda dzień w stylu hygge.
Hygge w swoim założeniu ma być umiejętnością cieszenia się tym, czego codziennie niemal nie zauważamy. Mamy na nowo nauczyć się doceniać niematerialne przykłady szczęścia i radosnych chwil spędzanych w gronie bliskich nam osób. Jest nie tylko sposobem na życie, ale całą filozofią, podejściem do codzienności. Już niestylowe imprezy i obfite zakupy w modnej dzielnicy, a właśnie wygodne kapcie i grządka warzyw w ogródku – to się dziś ceni, tego pragniemy.
Hygge szybko wyemigrowało z Danii i zaczęło podbijać kolejne kraje. Na Instagramie znajdziemy już ponad półtora miliona zdjęć o tagowanych tym słowem. Ludzie chętnie pokazują swoje sposoby na „hygge dzień” – książki, spacery, kąpiel w jeziorze, bitwa na śnieżki. To wszystko, czym cieszyliśmy się jako dzieci. Dzisiaj modni ludzie na całym świecie chcą być hygge. I zapominają, że to nie kwestia trendu czy chwilowego kaprysu. Dla Duńczyków słowo to jest nierozerwalnym elementem ich codzienności, czymś, z czym żyją i co celebrują od dziecka, przez całe życie.
Jak wszystko, co modne, także hygge podchwycili szybko marketingowcy, tworząc z niego karykaturę tego, czym faktycznie jest. Bo jest odwróceniem się od konsumpcjonizmu, powrotem do korzeni. W zmutowanej wersji – serią zdjęć z modnym kocem i duńskimi świecami. Dzisiaj hasłem marketingowym jest wszystko, co jest w stanie sprzedać produkt. A najlepsze kampanie sprzedają nie rzecz, a styl życia. Tu hygge znajduje się idealnie. W świecie pędzącego wyścigu szczurów jest zieloną wyspą rozkoszy i błogostanu.
Kto by nie chciał jej kupić?
Problem w tym, że wcale nie musisz – wręcz nie możesz – jej kupić. Trzeba ten sposób na życie odnaleźć w sobie, nauczyć się na nowo cieszyć drobiazgami, małymi przyjemnostkami codzienności. I odwrócić się od rzeczy, które nie mogą stworzyć naszej życiowej filozofii. Hygge skupia się bowiem na ludziach, na wzajemnej trosce i opiece, na byciu blisko i wspólnym celebrowaniu życia w jego najbardziej podstawowych formach. Posiłek z rodziną, zabawa z dziećmi, beztroska – tu jest hygge.
Lagom – szwedzkie słowo znaczące mniej więcej „akurat”, „tyle, ile potrzeba”. Lagom to jednak nie tylko słowo, a – podobnie jak hygge – styl życia, filozofia codzienności. Mieć tyle, ile potrzeba, nie za dużo, nie za mało. To minimalistyczne podejście zyskuje coraz więcej zwolenników na całym świecie. Ludzie w zabieganej, przesyconej dobrami rzeczywistości wracają tam, gdzie mieli wszystkiego „akurat”. Zaczynają cieszyć się prostymi przyjemnościami, doceniać drobiazgi. Tutaj stawiamy na jakość, którą wynosimy wysoko ponad ilość. Nie chcemy i nie potrzebujemy wiele.
W życiu lagom chcemy być blisko natury i współgrać z nią w pierwotny sposób. To powrót to naturalnego życia w symbiozie z porami roku, florą i fauną naszego otoczenia. Bo lagom jest wszędzie – od jedzenia hodowanego na własnej grządce, przez muzykę, której słuchamy, aż do spędzania wolnego czasu i urządzania naszych wnętrz. W swojej wymowie jest wybitnie szwedzkie, skandynawskie. W dużej mierze jest tym, co od dawna uwielbiamy w tamtejszej architekturze czy modzie – prostotą, skromnością, minimalizmem.
Doktor Jessamy Hibberd, psycholożka kliniczna, w wywiadzie dla brytyjskiego dziennika „Telegraph” mówiła: „w świecie, w którym mamy dostęp do wszystkiego, w każdym momencie, lagom wydaje się długo wyczekiwanym antidotum”. – Wszyscy musimy rozpoznać fakt, że zadowolenie nie wynika z posiadania rzeczy. To wewnętrzny stan i to właśnie proste rzeczy pomogą nam je poczuć. Lagom to przerwa od biznesu, pracy, ciągłego sprawdzania telefonu, pędu, bycia na czasie. Czas na odłączenie się i wyłączenie z pędu jest niezwykle ważne dla naszego dobrostanu, relacji z innymi, kreatywności – podkreślała Hibberd.
Prostota, skupienie na drobiazgach, odpoczynek – to słowa klucze do zrozumienia czaru hygge i lagom. W zabieganym, pełnym niepotrzebnych rzeczy świecie trudno znaleźć czas dla siebie, dla bliskich. Nieustannie coś nas rozprasza, dekoncentruje. Telefon, komputer, tablet – cały czas jesteśmy otoczeni technologią, która zdominowała naszą codzienność. Tutaj właśnie przychodzi moment na wyciszenie, odnalezienie siebie i wewnętrznego spokoju. Dopiero w nim możemy bowiem dowiedzieć się, kim naprawdę jesteśmy i znaleźć coś, co faktycznie nas uszczęśliwia. Zdziwimy się, jak niewiele potrzeba do szczęścia – wspólna kawa z mamą, spacer z ukochaną osobą, piknik z przyjaciółmi. Tu nie trzeba mieć – tu należy być. I o bycie właśnie tu chodzi, nie o modne, skandynawskie słówka.
Okazuje się jednak, że to, co postrzegamy jako radosny powrót do spokojnego życia, jest w dużej mierze obliczone na zysk. Zabieg marketingowców w przypadku hygge udał się doskonale. Zawiłą formułę hygge jako komercyjnego przedsięwzięcia wyjaśnia dla nas prof. dr hab. Anna Horolets, socjolożka i antropolożka z Uniwersytetu Gdańskiego, prowadząca badania w zakresie studiów nad turystyką, czasem wolnym, migracją i tożsamością.
Skąd taki zwrot w trendach życiowych tzw. społeczeństw zachodnich – z biegu, pędu i kariery ku skupieniu na małych radościach codziennego życia?
Nie ma zwrotu, mody podobne do hygge są stałym elementem współczesnego życia. Objawiały się już w postaci mód na zen, jogę, wiele praktyk New Age, slow, mindfulness, teraz – hygge. W części przypadków – i hygge można do nich zaliczyć – te mody lifestylowe są komercyjnym przedsięwzięciem, zarabia się na tym spore pieniądze – na produktach, warsztatach, wycieczkach, pobytach w hotelach slow, coachingu Mindfulness for Business.
Wszystko jest na sprzedaż?
Sprzedaje się też idee czy doświadczenia, ale koniec końców i slow, i mindfulness i hygge nie jest zamiast nie jest prawdziwą alternatywą zabieganego życia, lecz sposobem, by w nim wygrać: wygrać finansowo, ale też życiowo, mieć pełniejsze życie, cieszyć się pełnią życia. O potrzebie pełni życia za życia pisał niemiecki socjolog Hartmut Rosa, który pokazywał mechanizmy systemowe przyspieszenia.
Praktyki takie jak slow czy hygge stoją w opozycji do zabieganego życia?
Tylko pozornie. Amerykańska kulturoznawczyni Sarah Sharma, zajmująca się czasem, zwróciła uwagę na to, że trenerzy jogi, oferujący zajęcia dla firm – pracownicy ćwiczą w biurach, zajęcia trwają 45 min i zajmują przerwę lunchową – sprzedają to pracownikom opowieścią o „odzyskaniu prawdziwego siebie”, „znalezieniu wewnętrznej równowagi” itd., podczas gdy pracodawcom sprzedają zupełnie inną opowieść o „bardziej wydajnym pracowniku”. Znamienne jest też to, że skoro zajęcia są w przerwie lunchowej, to lunch trzeba zjeść przy biurku – czyli większe zabieganie, nie mniejsze.
Hygge jest ciekawe, bo daje jeszcze inną receptę na pełne życie: znajdywanie przyjemności w drobnych codziennych rzeczach, poluzowaniu oczekiwań itd. Brzmi dobrze, ale skoro nawet w Polsce są w księgarniach już dwa tłumaczenia książek o hygge – pojawiły się przed świętami – czy mamy naiwnie uwierzyć, że chodzi o nasze szczęście i równowagę psychiczną, a nie o propozycję trafionego prezentu świątecznego, który rozchodzi się jak świeże bułeczki?
Czy, w takim razie, hygge i lagom mają szansę zadomowić się na dobre w zabieganym świecie? Krótko mówiąc – dlaczego pokochaliśmy to, co przez lata spychaliśmy poza margines naszych zainteresowań? I to tak bardzo, że podchwycili to nawet marketingowcy.
Ma szanse się zadomowić na takiej zasadzie, jak zadomowiły się ich poprzednicy. Idea miła i przytulna, ale „skolonizowana” w zalążku przez komercję. Nie neguję rzecz jasna, że takie słowo może u Duńczyków funkcjonować, być ważne, osoby znające się na kulturze duńskiej to potwierdzają. Chodzi mi raczej o użycie, jakie z tego pojęcia robi rynek.
Zresztą ciekawe jest to, że kultura duńska przedstawiana jest – w brandzie hygge – jak jakiś monolit, bez podziałów etnicznych i klasowych, wyspa szczęśliwości.
A w rzeczywistości?
Wypadają dobrze, ale to jest realny kraj z realnymi problemami, m.in. demografowie zauważają zmiany w długości życia w zależności od wykształcenia – jeden z czynników odpowiedzialnych za nierówności społeczne – szczególnie wśród mężczyzn. Ekonomiści z kolei zwracają uwagę, że o ile kraje takie jak Dania są teraz najbardziej równościowe, to wzrost nierówności postępuje właśnie tam bardzo szybko.
Tak jak pokazał ostatni raport Oxfam, świat staje się coraz mniej sprawiedliwy. Osiem najbogatszych osób ma tyle, co cała „dolna połowa” ludzkości. Poza tym jest to kraj zróżnicowany etnicznie, jedna osoba na dziesięć jest imigrantem albo dzieckiem imigranta, nie ma „jednej kultury”. Podaję te dane, by pokazać mechanizm odrywania jakiejś praktyki czy znaczenia, w tym przypadku hygge, od rzeczywistości i tworzenia z niego czystego symbolu – szczęśliwości, przytulności lub – jak w przypadku drugiego pojęcia „umiaru”, braku nadmiaru, równowagi itd.
Hygge należy więc traktować jako produkt? Skąd jego popularność?
Autorzy tacy jak Rosa wyjaśniają chęć intensywnego przeżywania tym, że nasz świat staje się świecki, coraz mniej osób wierzy w zbawienie po śmierci, a więc póki jeszcze żyją, chcą zrobić jak najwięcej – i pędzą za tymi doświadczeniami. Jednak ta interpretacja nie wyjaśnia wszystkiego. Są przecież ludzie bardzo religijni – i bardzo zajęci, zagonieni. Nie wszyscy przyspieszyli tak samo. Okazuje się, że osoby z wyższym wykształcenia tracą czas wolny – dawniej mieli go więcej – a osoby z niższym wykształceniem mają więcej wolnego, szczególnie sporo czasu wolnego tracą dobrze wykształcone kobiety. To poczucie zagonienia może się wiązać z kolejną konfiguracją nierówności w społeczeństwie i hygge, i inne „produkty” lifestylowe mogą być swoistą „pigułką” na pocieszenie. Zresztą styl tej oferty – moim skromnym zdaniem – jest skierowany głównie do kobiet, choć tu może się zapędziłam i esencjalizuję kobiety, ale marketing „pracuje” na takich stereotypach.