Ma na koncie ponad trzy tysiące publikacji. Zaczynała pisząc dla Dziennika Bałtyckiego, dwa lata później związała się z „Gazetą Wyborczą”, dziś jest reporterką magazynu „Duży Format”. Opisując sprawę „Krystka” ujawniła sopocki układ, przedstawiła też światu wstrząsającą historię ofiary „polskiego Fritzla”, w końcu to ona pokazała cierpiące oblicze matki Stefana W., mordercy prezydenta Gdańska. Katarzyna Włodkowska skrywa w sobie ogromną siłę i bezkompromisowość, ale też empatię oraz wrażliwość na cierpienie swoich bohaterów, nam opowiada o pracy reporterki, motywacji i granicach, których nigdy nie przekracza.
Zawsze wiedziałaś, że chcesz być dziennikarką?
Mamy w rodzinie silne tradycje. Niemal wszyscy od strony ojca, który był księgarzem, byli dziennikarzami. Do dziś mam w pamięci ich energię towarzyszącą spotkaniom. To były bardzo żywiołowe rozmowy o dziennikarstwie, polityce, literaturze. Uwielbiałam przy tym być. W szóstej klasie mieliśmy opisać dalsze losy bohaterów lektury „Ten obcy”. Zrobiłam z nich dziennikarzy. To chyba wtedy podjęłam decyzję. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek brała pod uwagę inny zawód.
Kontakty rodzinne pomogły rozpocząć ci karierę?
Mogłyby, gdybym z nich skorzystała. Studiowałam na wydziale Prawa i Administracji w Olsztynie, zaraz po ukończeniu, to był rok 2003, poszłam na podyplomowe dziennikarstwo na Uniwersytecie Gdańskim, chociaż wszyscy w rodzinie mi to odradzali. Mówili, że na studiach nikt mnie zawodu nie nauczy. Mieli rację. Na zajęciach z informacji wykładowca przez cały semestr o tej informacji wyłącznie opowiadał, albo przytachał stos słowników języka polskiego i pokazywał, z którego najlepiej korzystać. Ale wtedy wydawało mi się, że takie studia pomogą. Przecież gdzieś doświadczenie muszę zdobyć, myślałam. Rozsyłałam więc swoje CV, gdzie popadnie, ale nikt nie odpowiadał. Mój brat stryjeczny pracował wówczas w łódzkiej „Wyborczej”, zaproponował, że zapyta o staż w gdańskim oddziale. Odmówiłam, nie chciałam w ten sposób wchodzić do żadnej redakcji. Kilka dni później zadzwonił kolega fryzjer: „Kokosy może to nie są, ale od czegoś trzeba zacząć!”. Okazało się, że zamęczał wszystkie klientki, aż w końcu jedna zaproponowała stanowisko sprzedawcy w sklepie z dywanami. Wzruszył mnie tak, że nie miałam serca od razu odmówić, ale odłożyłam telefon i uświadomiłam sobie, że wszystko inne będzie stratą czasu. I nie ma znaczenia, co to będzie czy za ile.
Następnego dnia poszłam do „Dziennika Bałtyckiego”. Na dole w przedsionku znajdował się telefon, z którego mogli korzystać czytelnicy. Poprosiłam pana z recepcji o numer wewnętrzny do naczelnego, był nim wtedy Maciej Siembieda. Zadzwoniłam. Odebrał zastępca, Maciej Wośko. Przedstawiłam się i powiedziałam, że przyszłam na staż. Zdezorientowany przekierował mnie do Łukasza Witkowskiego, ówczesnego szefa dodatku Trójmiasto. Ponownie poprosiłam pana z recepcji o numer, tym razem do Łukasza: „Maciej Wośko przysłał mnie do pana na staż”. Chwilę pomilczał i zaprosił mnie do newsroomu. Tak trafiłam do dziennikarstwa. Często opowiadam tę historię na warsztatach, bo to opowieść o tym, że ten zawód to także odrobina sprytu.
Od początku wiedziałaś, jaki kierunek dziennikarstwa chcesz obrać?
Zaczęłam od polityki, wydawała mi się pociągająca i ważna. Odpowiadało mi tempo. W „Dzienniku Bałtyckim” szybko się zorientowano, że z łatwością zdobywam informacje, dostałam działkę miejską. Musiałam dobrze orientować się politycznie, pilnować decyzji podejmowanych przez prezydenta Gdańska, być biegłą w tym, co robi każdy miejski radny. Dziś może wydawać się to proste, ale kiedy zaczynałam, ta praca wyglądała zupełnie inaczej: ciągły wyścig, rzadko siedzieliśmy przed komputerem, dużo pracowaliśmy w terenie. Komunikaty prasowe nikogo specjalnie nie interesowały, biura prasowe nie produkowały ich też tyle, co dziś. Już wtedy patrzyłam z uwagą na kolegę zajmującego się „sądówką”, ale czułam, że to robota dla doświadczonego dziennikarza. Jeśli sędziowie, prokuratorzy czy policjanci wyłapią, że się nie znasz, mylisz podejrzanego z podejrzewanym, zarzuty z oskarżeniem, nie używasz odpowiedniej nomenklatury, nie potrafisz chronić informatorów, szybko ucinają kontakt. Tu, wejście głębiej, to wyższa szkoła jazdy. Wsiąkłam więc w działkę miejską. Zbudowałam relacje z radnymi, później z urzędnikami, mocno poczułam newsa. Ujawniałam korupcję, pisałam nepotyzmie, ostro komentowałam. To był mój nerw i szczególne doświadczenie. Dało mi wiele kontaktów, które procentują do dziś.
Kiedy poczułaś, że pora coś zmienić?
Po półtora roku Maciej Siembieda zaproponował mi przejście do tworzonego właśnie „Echa Miasta”. Darmowa gazeta, ale on miał ambicję robić ją na wysokim poziomie. Krok w tył, ale utkwiły mi w głowie słowa koleżanki, która – gdy zaczynałam pracę w „Dzienniku Bałtyckim” – powiedziała, żebym się tylko nie zasiedziała, wysoko mierzyła. Teraz każdemu mówię to samo, tylko inaczej: zmiany są dobre. Boisz się, bo niosą za sobą odpowiedzialność, ale nikt kroku do przodu za ciebie nie zrobi. Przyjęłam propozycję Siembiedy i dostałam etat, na który się w tej branży czeka latami. Po sześciu miesiącach podkupiła mnie „Wyborcza” i znów zaryzykowałam, bo tym razem umowa była taka, że przyjmują mnie na dwumiesięczny okres próbny, a po jego upływie decydujemy, co dalej. Mogło być różnie. Ale po dwóch tygodniach napisałam ogólnopolską czołówkę „Gazety Wyborczej”. I już tam zostałam.
Pamiętasz, o czym była ta czołówka?
Trzymam ją do dziś, jak wszystkie swoje pierwsze czołówki. 26 listopada 2005, tekst mówił o tym, że stoczniowa „Solidarność” poparła gdański Wiec Równości. Była to reakcja na decyzję prezydenta Pawła Adamowicza, który zakazał Kampanii przeciw Homofobii manifestowania na placu pod pomnikiem Poległych Stoczniowców. Powołał się na błąd formalny i dodał, że nawet gdyby nie to, zgody i tak by nie wydał, bo tam ginęli robotnicy. Beata Maciejewska, jedna z organizatorek wiecu, pojechała do szefa stoczniowej „S” Romana Gałęzewskiego i wyjaśniła, że nikt nie chce ranić niczyich uczuć. I że chodzi im tylko o obronę praw, które gwarantuje konstytucja. Po godzinnej rozmowie podpisali porozumienie, choć wiec – w obawie o reakcje kontrmanifestantów – został przeniesiony na Długi Targ. „Wyborcza” miała to jako pierwsza, artykuł ilustrowało zdjęcie obojga pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców. Dziś taki gest byłby niemożliwy, to była inna „Solidarność”. Był to też inny Paweł Adamowicz. W 2017 roku prezydent Gdańska stanął przecież na czele Trójmiejskiego Marszu Równości.
Napisałaś kiedyś coś, co wolałabyś, żeby nigdy się nie ukazało?
Niestety, to było jeszcze w Dzienniku Bałtyckim. Wydawało mi się, że złapałam temat, którym rozniosę układ gdański. Nie śmiej się, tak było. Chodziło o radnego Piotra Dzika, który bez konkursu ofert dostał możliwość serwowania darmowej grochówki na Westerplatte. Myślałam: korzyść. W końcu urząd zapłacił. Później wstyd mi było, bo ugotował tę zupę właściwie po kosztach, często angażował się charytatywnie, nie było mu to potrzebne, ale żaden redaktor za kołnierz mnie nie złapał. Poszło. Kara była surowa. Od tego czasu Piotr Dzik dzwonił do mnie w każde imieniny. Już pracowałam w „Wyborczej”, kiedy w końcu zapytałam, dlaczego to robi, skoro wyrządziłam mu krzywdę. On na to, że rozumie, młodość, a dzwoni, bo mnie zwyczajnie lubi. To była dobra lekcja. Pisząc, trzeba pamiętać o tym, co ważne, a najważniejszy jest człowiek.
Kiedy zajęłaś się dziennikarstwem sądowym?
Po siedmiu latach pracy w trójmiejskiej „Wyborczej”. Marek Sterlingow, wówczas jeden z redaktorów, zabrał mnie na kawę i zaproponował, żebym zastąpiła naszego kolegę zajmującego się sądówką. Musiał wyjechać do Elbląga, potrzebowali kogoś doświadczonego. Trochę się obawiałam, w działce miejskiej znałam każdy kąt, jednocześnie byłam wypalona. Wszystko wydawało mi się przewidywalne, powtarzalne, ale nie chciałam odchodzić z „Wyborczej”. Wtedy spadła na mnie propozycja przejścia na salę sądową. Od razu odżyłam. Zobaczyłam prawdziwe życie.
Masz na koncie tysiące publikacji, czy któraś z nich jest szczególnie ważna?
Szczególnie pamiętam te, które zmieniły coś nie tylko we mnie, ale też w czyimś życiu. Niektóre były też bardzo trudne. Ważne są wszystkie – każda z tych osób pozwoliła mi wejść do swojego życia, niektórzy powiedzieli mi to, do czego nie przyznali się bliskim lub nawet terapeucie. Ale jest jeden, który uważam za przełomowy – sprawa „polskiego Fritzla”. Tym tekstem przekroczyłam siebie, na wiele rzeczy zaczęłam patrzeć inaczej. Na własnej skórze poczułam, co znaczy bać się, że publikacją wyrządzi się krzywdę. Reportaż musiał powstać, inaczej zaniedbania prokuratury zostałyby zamiecione pod dywan, ale obawiałam się, że ktoś ujawni personalia Ewy i jej dzieci. To był ciąg nieprzespanych nocy i bieżące monitorowanie mediów. Jeśli ktoś podawał szczegół, który mógł na nie naprowadzić, dzwoniłam i prosiłam o zmianę. Większość ich wolę pozostania anonimowymi uszanowała, za co bardzo dziękuję, ale byli i tacy, którzy podali prawdziwe imiona dzieci. Jaka to wartość dla czytelnika? Żadna. Brakuje nam empatii. Ten tekst jeszcze bardziej mnie uwrażliwił.
Był przełomowy chyba nie tylko dlatego – za reportaż „Dom zły” zdobyłaś w 2017 roku prestiżową nagrodę Grand Press 2017.
Dał mi nominacje do wszystkich najważniejszych konkursów dziennikarskich, ale największą nagrodą była propozycja przejścia do „Dużego Formatu”, dodatku reporterskiego „Gazety Wyborczej”, gdzie mogę się zajmować wyłącznie reportażem. To dziennikarski luksus.
Docierasz do ludzi, którzy często opowiadają o potwornościach, jakie przeszli. Jak sobie z tym radzisz?
Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Jeśli zaczęłabym opowiadać o swoich trudnościach, zestawiłabym je z trudnościami swoich bohaterek i bohaterów. Ważniejsze jest, dlaczego taki reportaż musiał powstać. Mamy XXI wiek, a kobieta może być więziona w piwnicy, gwałcona i głodzona. Nikt nic nie widzi, choć powinien, nikt nie reaguje, nikt potem nie wierzy. Chcę do tej sprawy jeszcze wrócić, mam poczucie, że nie wszystko zostało wyjaśnione.
Jak to możliwe, że prokuratura nie uwierzyła?
Powodów jest kilka, ale zajmując się tą sprawą zrozumiałam coś kluczowego. Wszyscy, zaczynając od opieki społecznej, przez lekarzy, dziennikarzy i policję, po prawników, prokuraturę czy sąd, mają kontakt z ludźmi w traumie. Tylko czy potrafią pracować z takimi osobami? W sprawie, o której mówimy, już z samych zeznań wynika, że przesłuchujący nie wiedzieli, jak pytać. Kiedy na dobre weszłam w trudną tematykę, dużo czytałam o przemocy i jej skutkach. Chciałam wiedzieć, jakie są etapy przebiegu traumy, poznać moc wstydu, dowiedzieć się, jak później rozmawiać. Gdy już się naczytałam, zaczęłam chodzić na zajęcia ze studentami psychologii Uniwersytetu SWPS, którzy w tym czasie przerabiali przemoc domową. W ich trakcie obejrzałam amerykański film poglądowy, który odzwierciedlał przebieg psychoterapii kobiety, nad którą przez lata znęcał się mąż. Nie tylko zrozumiałam, jak rozmawiać, ale też o co pytać, by mieć pewność, że przemoc rzeczywiście miała miejsce.
Sprawa Fritzla nabrała ogromnego rozgłosu. Jak przekonałaś Ewę do rozmowy?
Najpierw godzinę przesiedziałam w samochodzie. Mam zapukać i co powiedzieć? W głowie pustka. Kim jestem, żeby nachodzić? Człowiek czuje się w takiej chwili jak hiena. W końcu poszłam na górę, otworzyła, przedstawiłam się i wytłumaczyłam, dlaczego jestem. Odmówiła rozmowy, już złapała za klamkę, ale odwróciła się i zapytała: „Dlaczego chce pani o tym napisać?”. Odpowiedziałam szczerze: „Bo nie mogę przeżyć, że pani nie uwierzono”. Spojrzałyśmy sobie w oczy. „Niech pani poczeka na dole”.
Później Ewa przekładała spotkania, albo nie odbierała telefonów. Ja pisałam listy, a w nich prosiłam o zaufanie. Nie odpuszczałam, bo zwróciłam uwagę, że nie mówi „nie”. Mogła przecież powiedzieć lub wysłać smsa, że nie chce ze mną rozmawiać. Pomyślałam, że to proces przez który obie musimy przejść. Bardzo nie chciałam pisać tego tekstu bez niej.
Kiedy przekonuję do pracy ze sobą, nie mówię, że chcę napisać reportaż. Mówię: zróbmy to razem. Tłumaczę, czemu to ważne i jaki jest w tym interes społeczny. Bo dlaczego ktoś, dla interesu dziennikarza czy gazety, miałby opowiadać o tym, co przeszedł? Musi poczuć sens i potrzebę.
Świat jest zły?
A dobry? Zło jest partnerem dobra. Myśląc, że jest tylko dobry, do zła ustawiamy się jak do egzotyki. Taki ruch pozwala nam nie reagować, gdy za ścianą mąż tłucze żonę.
Pisząc, chcesz zmieniać świat?
Pisząc, myślę tylko o tym, by oddać dobry tekst. Gdybym pisała z zamiarem osiągnięcia określonego celu, należałoby się bać o to, jak dobieram fakty. Co stanie się z tekstem, czy będzie głośny, wpłynie na rzeczywistość chociaż jednego człowieka, zależy od czytelników.
Zdarzyło ci się odpuścić jakiś temat z obawy o siebie czy swoich bliskich?
Nie, ale miało miejsce kilka niekomfortowych sytuacji, szczególnie kiedy zajmowałam się sprawą „łowcy nastolatek”, słynnego już „Krystka” i ujawniałam jego powiązania z sopockimi klubami. Nikt mnie nie dotknął, ale zdawałam sobie sprawę, że moje publikacje dotyczą ludzi, którzy są w stanie posunąć się daleko. Próbowano mnie wtedy dyskredytować, interesowano się moim prywatnym życiem, docierały do mnie pytania w stylu: „Nie boisz się?”. To mnie raz a dobrze nauczyło, choć nigdy w tej kwestii nie byłam specjalnie wylewna, by chronić swoją prywatność. Czuję się bezpiecznie, nie zrozum mnie źle, ale pewnych rzeczy trzeba być świadomym.
Podczas wywiadów pozwalasz sobie na słabość, zdarza ci się uronić łzę?
Zdarzyło mi się zapłakać, ale dopiero w domu. Podczas wywiadów odcinam się od emocji, chcę by rozmówca mógł się na mnie oprzeć. Musi widzieć, że jestem w stanie wytrzymać to, co chce mi powiedzieć. To ja mam być wsparciem, nie na odwrót.
Przeprowadziłaś wywiad z matką Stefana W., zabójcy Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Jak doszło do waszego spotkania?
To, że pani Jolanta chciała porozmawiać, a przede wszystkim nagłośnić zaniedbania policji, wyszło od niej. Zależało jej jednak na anonimowości, dlatego zdecydowała się tylko na ten jeden wywiad. To był moment, kiedy wszyscy o to, co się stało, obwiniali rodzinę Stefana W. Wylał się na nich ogromny hejt, dziennikarze posunęli się nawet do tego, że opublikowali zdjęcie domu z nazwą ulicy, przy której mieszka rodzeństwo zabójcy. Pani Jolanta chciała poruszyć kwestię błędów policji i straży więziennej, mi udało się ją przekonać, żeby opowiedziała także o swoich uczuciach. Chciałam pokazać perspektywę matki, jej lęk. Pani Jolanta bardzo bała się tego wywiadu, był moment, w dniu wysłania gazety do druku, że chciała się wycofać. Zrobiło się nerwowo. Ale po publikacji była wdzięczna. Pisały do mnie matki, ojcowie, prosili, by przekazać, że bardzo jej współczują. Jeden pan z Bieszczad zaproponował nawet, że udostępni swój dom, by cała rodzina mogła odzyskać spokój.
Kontakt z Katarzyną Włodkowską przez stronę katarzynawlodkowska.pl