Kobieta, która wydymała bulimię!

Chorowała przez 10 lat, aż w końcu powiedziała: „dość!”. Zebrała swoje wszystkie najgorsze doświadczenia i przekuła je w siłę – rozkwitła. To nie jest scenariusz filmu, ale historia Aleksandry Dejewskiej, terapeutki i dietetyczki, kiedyś zakompleksionej nastolatki, dziś pięknej, silnej i mądrej kobiety.

Otwarcie mówisz o swojej chorobie. Co było jej początkiem?

Zachorowałam, bo jestem osobą wrażliwą i, delikatnie mówiąc, moje relacje rodzinne nie były najlepsze. Mój ojczym był tyranem i przemocowcem. W furii i gniewie potrafił przeciągnąć mnie przez całą podłogę. Mam dość pyskaty charakter, więc jako 14-latka w końcu zagroziłam mu obdukcją – od tego czasu nigdy więcej mnie nie dotknął. Jestem typem buntownika, więc stawiałam się, ale im bardziej walczyłam, tym bardziej miałam przechlapane. Odbijał to sobie inaczej i znęcał się nade mną psychicznie. Ciągle szantażował mnie też ekonomicznie, a kiedy zaczęłam pracować, zaczął mi grozić wyrzuceniem z domu. Dzisiaj myślę, że to piekło, które mi zafundował, wzmocniło mnie. Skoro przeżyłam jego, to nie ma rzeczy, której bym nie przeżyła. To, co jeszcze wpędziło mnie w chorobę, to trendy i nacisk na szczupłą sylwetkę. Kiedy byłam nastolatką, modne były biodrówki, a do nich trzeba było mieć płaski brzuch, Na litość boską, kto ma płaski brzuch na równi z kościami biodrowymi? Ale dziewczyny do tego dążyły…

Mama nie chciała odejść od twojego ojczyma?

To była trudna relacja, relacja kata i ofiary. Mama była od niego uzależniona. Myślę, że tak naprawdę dopiero teraz się od niego uwolniła.

W którym momencie postanowiłaś przekuć swoje doświadczenia w pomoc innym?

Któregoś dnia zaczęłam się zastanawiać, jak mogę wykorzystać chorobę, a nie ona mnie – złożyłam sobie wtedy postanowienie, że to ja wydymam bulimię, a nie odwrotnie (śmiech). Z konsekwencją bywa u mnie różnie, ale wtedy się uparłam. Do dziś to postanowienie realizuję, stało się ono moją życiową misją. Najpierw założyłam blog. Zaczęło się do mnie odzywać dużo osób, również z innymi jednostkami chorobowymi. Nie wiedziałam, jak im pomóc, miałam świadomość, że bez odpowiedniej wiedzy mogę im zaszkodzić. Postanowiłam się dokształcać. Na początku była to stricte dietetyka, a potem kursy i studia psychologiczne. Myślę, że do końca życia będę się z tego zakresu kształciła. Udało mi się przekuć moją słabość w siłę, a to też pomogło mi wyjść z choroby.

Co daje Ci największą satysfakcję?

Kiedy przychodzi do mnie dziewczyna, która na początku jest apatyczna, wygląda, jakby prawie stała nad grobem, szara, nieszczęśliwa, pozbawiona energii, a po iluś naszych spotkaniach zauważam, jak wraca do niej chęć do życia, nadzieja i wiara w przyszłość – to chyba najlepsza część mojej pracy. W czasie spotkań z pacjentami jestem w stanie przywołać wspomnienia, dzięki którym rozumiem, z czym w danej chwili się mierzą – to ułatwia mi pracę. Nie muszę trzymać się schematów, mogę dzielić się swoim doświadczeniem. Pamiętam, że takiego zrozumienia oczekiwałam od terapeutów, do których sama trafiałam. Nie znalazłam go – to też był powód, dla którego obrałam ten kierunek. Czuję, że moja historia budzi zaufanie pacjentów. Podobnie jest przecież w terapii alkoholowej, bardzo wielu terapeutów samych wyszło z alkoholizmu.

Uważasz, że zaburzenia odżywiania to domena kobiet?

Kiedyś była taka tendencja. Dzisiaj do mojego gabinetu trafia coraz więcej mężczyzn. To znaczy, że zaburzenia odżywiania przestają być tematem tabu również dla nich. Problemem jest natomiast ostra krytyka. Kiedy próbują z kimś o tym porozmawiać, są wyszydzani i oceniani, porównywani do „bab”. Kobiety też często słyszą, że ich problemy to zwykła fanaberia, że wystarczy, że powiedzą sobie „nie” albo że zaczną jeść. To tak, jakby ktoś przy biegunce doradził włożenie sobie korka w tyłek. Zapewne byłoby to jakimś rozwiązaniem, ale nie pomocą (śmiech).

Od sześciu lat jesteś już zdrowa. Jaka byłaś, chorując, a jaka jesteś dziś?

Kiedy chorowałam i widziałam swoje odbicie w lustrze, miałam ochotę się bić, rozszarpać swoje ciało, nienawidziłam się, płakałam z bezsilności. Nie widziałam żadnych swoich sukcesów czy umiejętności, jedynie braki i deficyty. Nigdy nie byłam z siebie zadowolona, chciałam być kimś innym, zadowalać innych, ale z drugiej strony się buntowałam. Nie chciałam ulegać presji, ale mimo wszystko dążyłam do jakichś kanonów piękna, szukałam akceptacji. Byłam zazdrosna, czułam się samotna, odcinałam się od bliskich, straciłam wielu znajomych. Miałam wrażenie, że udaję, nie wiedziałam, w jakim zmierzam kierunku… Teraz jest inaczej. Oczywiście mam swoje wady i zalety, ale akceptuję jedno i drugie. Nie mam problemu, by wymienić głośno to, co jest we mnie dobre, a kiedyś bardzo się tego wstydziłam. Staram się doceniać siebie, odpuszczać, pracować nad sobą, ale nie za wszelką cenę. Podoba mi się to, jak wyglądam, podobam się sobie bez makijażu. Pozwalam sobie na wyjście do kosmetyczki, na paznokcie – staram się doceniać siebie i nagradzać. Jestem spokojna i lubię spędzać czas sama z sobą. Ostatnio miałam sesję zdjęciową. Zobaczyłam zdjęcia i pomyślałam, że wyglądam naprawdę świetnie – to ogromna różnica między tym, co było, a tym, co jest (śmiech).

Jesteś dziś szczęśliwa?

Zdecydowanie tak!

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *