Na wybrzeżu zamieszkała niecałe 5 lat temu, a już dumnie mówi o sobie, że jest Gdynianką. Nieustannie zachwyca się życiem, patrząc na świat z dziecięcą ciekawością. O wewnętrznej rozbójniczce, byciu tu i teraz i pięknie, które jest w nas, rozmawiamy z aktorką Katarzyną Figurą.
Pani Kasiu, podoba mi się to, w jaki sposób potrafi pani zachwycać się życiem.
No tak! (śmiech) Przepraszam panią na chwilkę, muszę napisać wiadomość do mojej Kaszmirci. Skończyła 13 lat, panienka, nastolatka… (śmiech). Dorastają mi córki. Koko skończyła 15 lat.
13 i 15 lat. Poważny wiek.
Myślę, że każdy wiek wymaga od rodzica i dzieci innych zobowiązań, stawia nowe wyzwania. Nie lubię o tym myśleć w kategorii trudności, wolę użyć słowa „ciekawy”. A z ciekawością łączą się oczywiście perturbacje, ale w momencie, kiedy jest to wyzwanie, podchodzę do tego z radosnym zaciekawieniem. To wszystko wpisuje się w urodę życia. Na tym polega piękno.
Piękno, które ma różne odcienie.
Tak, różne barwy. To my tworzymy nasze życie. Nie wegetujemy, nie odcinamy kuponów, nie dajemy sobą manipulować, tylko jesteśmy twórcami naszego „tu i teraz”. Tak właśnie podchodzę do życia, a ono mieni się wszelkimi błyskami i cudownościami. Jak nasze morze.
Od czego zależy piękno? Od detali?
Przede wszystkim od nas. Piękno polega na detalach, a raczej subtelnościach. Ja jestem maniaczką słowa, ale to chyba dobrze. Jestem aktorką, artystką. Uważam, że słowo ma niesamowitą siłę.
Odnoszę wrażenie, że pani waży słowa i wypowiada je w bardzo melodyjny sposób.
Absolutnie! Jestem osobą publiczną, występuję na scenie i przed kamerami. Mój przekaz jest niesiony dalej. To również kwestia mojej etyki zawodowej. Nie mogę i nie chcę rzucać słów na wiatr. Pragnę ludziom coś przekazać, zainspirować. Tak wygląda moja droga. Mam swoją muzykę. Myślę, że ta muzyka naszych osobowości jest bardzo ważna, chociaż niedoceniana.
Dzisiaj na życie patrzy pani w sposób pełen dziecięcej ciekawości i optymizmu. Czy zawsze tak było?
Powiem coś zaskakującego. Rzadko kto widzi mnie w ten sposób. I mówię tutaj nie tylko o odbiorcach czy reżyserach, ale również o moich najbliższych. Zawsze byłam introwertyczką. Radość życia musiałam w sobie zbudować od podstaw. Jako jedynaczka, chyba jedyna w mojej grupie rówieśników, czułam wielką potrzebę nawiązywania bliskich, przyjacielskich relacji z koleżankami. Oczywiście, miałam cudownych rodziców, ale przez życie szłam raczej samotnie. Stąd wejście w świat sztuki, niekiedy nawet na granicy magii. Sztuką zapełniałam mój świat wewnętrzny, a wyobraźnia zawsze mocno we mnie pracowała. Być może dlatego dzisiaj jestem artystką.
Gdy mówimy o optymizmie, naturalnie wiążę to z ekstrawertyzmem, a ja zawsze patrzyłam do wewnątrz. To, co mam najcenniejszego, to właśnie ten oryginał, który tkwi w środku. Tam jest wszystko: radość życia, radość tworzenia, czasami smutek, a nawet i rozpacz. To moje wnętrze jest bardzo pojemne, biorąc pod uwagę, że zaczynałam od dziecka, a teraz skończyłam 55 lat (śmiech). Myślę, że na tym polega praca aktorki. Dzisiaj na scenie korzystam z tych zasobów, czerpiąc oczywiście również z zewnątrz. I tak powstaje twór, który ma wiele ze mnie, ale co dokładnie, tego poza mną, nie wie nikt (śmiech).
Nie przeraża pani, jak wiele osób chciałoby wiedzieć o pani wszystko?
Większe niebezpieczeństwo niosą wyobrażenia na mój temat, często na podstawie ról, np. takiej Rysi z „Kilera” Juliusza Machulskiego. Rzadko kto widzi mnie przez pryzmat Haliny z filmu „Żurek” Ryszarda Brylskiego. Jeszcze rzadziej ludzie chcą zobaczyć, jaka Figura jest naprawdę, odrzucając wyobrażenia i stereotypy. Gdy pojawiam się prywatnie w miejscu publicznym, ludzie bardzo często mnie nie poznają, bo nie jestem podobna do żadnej postaci. Jestem sobą. I dopiero gdy się odezwę, rozpoznają mnie po głosie. Czy możemy zrobić sobie chwilę przerwy, żeby skosztować tych pyszności? [dop. red. rozmowa odbywa się w restauracji „Biały Królik” w Gdyni].
Oczywiście.
To jest tak piękne, że powinnam zrobić zdjęcie (śmiech).
No właśnie, co się dzieje z pani Instagramem? Konto jest, a na nim zaledwie dwa zdjęcia i cisza.
Nie znalazłam czasu, bo rzuciłam się w sztukę „Bella Figura” w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Wybrzeże. Ale oczywiście muszę do tego wrócić. Nie ukrywam, że ja sama nie mogę tego prowadzić. Mam albo pracę, albo obowiązki rodzinne, a bez mediów społecznościowych w dzisiejszych czasach ciężko funkcjonować w przestrzeni publicznej. Ale przecież zawsze można znów zacząć wrzucać zdjęcia, prawda?
Tak, chociaż ważna jest regularność.
A nawet jeżeli będzie nieregularnie, czy coś się stanie? Taka jest Figura, nieregularna i już! (śmiech). Doszłam do takiego momentu, że w końcu powiedziałam dość. Nie chcę, aby ktoś mówił mi, jak mam się zachowywać, jak mam żyć… Robię coś i tak ma być. To nie jest kabotyńskie, ale najbardziej twórcze. Wartościowe jest to, co najbardziej oryginalne.
Widzę, jak wielką przyjemność czerpie pani z kosztowania potraw. Czy pani sama gotuje?
Nie zawsze mam na to czas, ale uwielbiam gotować. Zachwycam się również wizualną stroną potraw. Cały proces przygotowywania posiłku sprawia mi ogromną przyjemność. Najpierw wybieranie produktów, np. na hali targowej w Gdyni… Mam swoje ulubione stoiska i stragany. Z uważnością wybieram produkty, interesuje mnie, jak wyglądają i smakują, ale również – skąd pochodzą. Uwielbiam produkty z Kaszub, mają zupełnie inny smak.
Znajomy przysłał mi wiadomość, przeczytam pani. „Życie to ciągły test…wygrana w ręku, Kasiu”. Wspaniałe, prawda? Wczoraj dostałam od niego taką myśl: „Trzeba żyć życiem, o jakim się marzy, a toksycznych przyjaciół z niego eliminować. Oni tylko wprowadzają niepokój. Nasze życie, nasze szczęście”.
Wspaniale mieć przyjaciela, który o nas pamięta i przesyła takie myśli. Czy w swoim życiu spotkała pani toksycznych przyjaciół?
Jest pełno toksycznych ludzi, trzeba być bardzo uważnym.
Boże, jakie to pyszne. Jeszcze dzisiaj nic nie jadłam. W czasie filmów czy sesji zdjęciowych jem tylko sałaty, surowe warzywa. Sama przygotowuję vinegret, z oliwy z oliwek i cytryny. Do tego ryba przygotowana na parze albo w papilocie. Piję dużo wody i ajurwedyjskie herbaty. Wtedy wiem, że nic mnie nie zaskoczy.
Jest pani nieustannie wystawiona na ocenę publiczności. To na pewno nie jest komfortowe.
Nie jest, ale nie przyjmuję tego z żalem. Traktuję to raczej jako wyzwanie. Gdy jestem sama ze sobą, nawet wiedząc, że ktoś mnie obserwuje, nie muszę mieć makijażu, nie czuję takiej presji. Mogę mieć piękną okładkę, zjawiskowo wyglądać na ekranie, ale nie chcę tkwić w pułapce tego wizerunku. Lubię role, które się mienią. Po pierwsze – jest to ciekawe, a po drugie, nie zatrzymuje mnie w szufladzie. To jest właśnie ten oryginał. Wczoraj wyglądałam tak, a dzisiaj wyglądam inaczej i już! Nie martwią mnie oceny i krytyki innych ludzi, którzy plotkują, insynuują i żyją sensacją. Unikam ich. Jeżeli coś takiego mnie spotyka, otaczam się w wyobraźni szybą kuloodporną (śmiech).
Nie czyta pani komentarzy w internecie?
Nigdy. To by zabiło moją twórczość. Ja muszę być w mojej muzyce, w rozpędzeniu, w moim locie. Tylko wtedy mam coś do zaoferowania ludziom, którzy chcą mnie słuchać.
Myślę, że wielu początkujących aktorów może mieć z tym problem.
Oni są zagubieni. Często od razu są wrzuceni w tryby telewizji i zaczynają być tacy, jakimi nakazują im być inni. Są w tym dobrzy, ale odchodzą od swojego oryginału. Szkoda mi tych młodych artystów, bo gdy w pewnym momencie pojawia się naprawdę interesująca propozycja, już nie potrafią wykorzystać swojego potencjału. Grają tak, jak wielokrotnie zagrali. Przewidywalnie, bez kreacji.
Dzisiaj coraz częściej amatorzy robią kariery.
Bo są prawdziwi. W momencie, gdy amatorzy zaczynają udawać aktorów, są skończeni. Jeżeli amator jest prawdziwy, nie ma większej siły. Autentyczna prawda zawsze będzie dla ludzi interesująca. Gdy łapię się na tym, że zaczynam grać, natychmiast zapala mi się czerwona lampka. Mówię „stop, masz być prawdziwa, nie ma udawania, nie ma chałtury, nie ma odtwarzania”. Jeżeli czerpiemy z bogactwa, które mamy wewnątrz i jest to prawdziwe, integralne z nami, to ma największą wartość. Nie ma wówczas możliwości, aby zostało odrzucone przez większość. Może być skrytykowane czy nawet obrzucone błotem przez jednostki lub mniejsze grupy, ale nigdy przez większość. Prawda się obroni i wygra.
Ale prawda nie zawsze jest łatwa i piękna. Bywa nawet odarta z godności.
Taka prawda to niezwykle cenne doświadczenie. To katharsis. Kiedy gram postaci złe, zrozpaczone, zdesperowane, ciężko jest zyskać akceptację widza. Ludzie boją się, nie chcą odczuć tej prawdy. A ja muszę im o tym opowiedzieć, dać ten ból, wartości i uczucia. Zazwyczaj używam subtelnych środków, pociągając za struny odbiorcy, których w normalnym życiu on sam by nie pociągnął. To trudny moment, ale lubię takie wyzwania. Wygrana jest cudowna.
Poczułam, że myślała pani o konkretnej postaci.
Jest pani niezwykle uważna. Przez moje myśli przebiegło nawet kilka. Najbliższa w tym momencie jest dla mnie Yvonne ze spektaklu „Bella Figura” autorstwa Yasminy Rezy, po sztuki której sięgali tak znakomici reżyserzy, jak Roman Polański czy Krystian Lupa. „Bella Figura” pozornie wydaje się komedią, ale paradoksalnie postać, którą tam kreuję, ma w sobie tragizm, który ujawnia się jakby pomiędzy słowami. Ta postać służy jako katalizator, który uruchamia innych bohaterów – obnażają oni swoje charaktery, dążenia i pragnienia, które są zamaskowane. Gdy jako Yvonne mówię „byłam kiedyś niesamowitą laską. Laska minionych czasów…”, kobiety na widowni nieruchomieją, bo poruszam to, co przeżyły, czego już nie ma, co przeminęło. I nie ma w tym sentymentalizmu. To jest poruszanie najgłębszych strun.
Gdy pytała pani o bolesną prawdę, pomyślałam również o postaci, którą stworzyłam w filmie „7 uczuć” Marka Koterskiego. Moja bohaterka Gosia, na pozór śmieszna czy wręcz komediowa, skrywa bolesną tajemnicę, która uwalnia się w trakcie filmu. „7 uczuć” niebawem wejdzie na ekrany kin.
Ma pani na swoim koncie wiele fantastycznych kreacji, a i tak większość powie, że Katarzyna Figura to aktorka, która zagrała Rysię z Kilera. Nie czuje się pani zamknięta w pułapce tych wyobrażeń?
„Kiler” Juliusza Machulskiego to była świetna komedia. Jestem szczęśliwa, że mogłam zagrać w tym filmie, w ogóle nie czuję się w pułapce tej postaci. Od kilku lat namawiam Juliusza Machulskiego, żeby zrobił trzecią część, w której zagrałabym kilerkę, nie wygryzając oczywiście Czarka Pazury (śmiech).
Kolejną „łatką” jest określenie „seksbomba”.
Cały czas jestem seksbombą (śmiech). Tylko inaczej.
Nigdy to pani nie przeszkadzało?
To nie przypadek, że tak mnie określano, to jest część mnie. Każda kobieta chce czuć się dobrze we własnym ciele. Zmysły są bardzo ważne, to silne narzędzie aktorskie. Na początku kariery faktycznie trochę mi to przeszkadzało. Czułam, że tym określeniem próbowano mi odmówić talentu, a przecież grałam np. w „Trzech Siostrach” Antoniego Czechowa, u boku tak wybitnych aktorów, jak Maja Komorowska czy Czesław Wołłejko. Z czasem zaczęłam dobierać role bardziej strategicznie, aby niejako przełamać ten stereotyp. Cieszyłam się, gdy w moje ręce trafił „Żurek” Ryszarda Brylskiego czy „Ubu Król” Piotra Szulkina. Dwie absolutnie różne role i ekstremalnie inne od wizerunku, który został stworzony w filmach „Pociąg do Hollywood” Radosława Piwowarskiego czy „Kingsajz” Juliusza Machulskiego. Od zawsze szukam takich postaci, które stanowią wyzwanie, mienią się kolorami, o które nikt mnie nie podejrzewa. Wtedy dopiero głos zdradza moją tożsamość. Intrygują mnie postaci ekstremalne.
Po tak ekstremalnej przygodzie musi się pani z postacią pożegnać, czy ona już na zawsze zostaje z panią?
Częściowo ją z siebie wyrzucam, a jednocześnie zatrzymuję najciekawsze odkrycia, skarby. W jakiejś części pozostaje w mojej pamięci, w moim ciele. Nie potrafię odwiesić postaci jak kostiumu do szafy. Te pożegnania bywały bolesne, zwłaszcza gdy byłam młodą, początkującą aktorką. W teatrze jest nawet ciężej niż w filmie, bo postać nosimy ze sobą, czasami na przestrzeni kilku lat, nieustannie do niej wracając. Film jest zamkniętą formą, a teatr cały czas żyje. Zmienia się razem ze mną, z widzami. To cudowny ciężar, który jednak niosę na swoich ramionach.
Grając postać dramatyczną, przeżywa pani dramat?
Nie, to byłoby straszne. Oczywiście, grzebię w tych emocjach, ale ostatecznie jestem tylko aktorką. Nie pracuję na żywym organizmie, nie jestem lekarzem, nie odpowiadam za śmierć i życie. Jestem katalizatorem, niosę ludziom prawdę, przepuszczając ją przez swoją świadomość, ciało i umiejętności. Człowiek odsuwa od siebie emocje i dramaty, nie przyznaje się do nich. W teatrze, patrząc na aktora, może stanąć z nimi twarzą w twarz. Pracę w teatrze porównałabym do treningu sportowca, do olimpiady albo do skoku na bungee.
Odnoszę wrażenie, że ma pani w sobie taką wewnętrzną łobuziarę. Nie mylę się?
Lubię rozrabiać, na scenie czy przed kamerą – jestem rozbójniczką. Pamięta pani baśń Andersena, „Królowa Śniegu”? Gerda, przemierzając najdalsze krainy, spotyka w lesie rozbójniczkę, dziewczynkę w swoim wieku. Czasami jestem Gerdą, ale chyba częściej tą rozbójniczką (śmiech).
Czy ten wewnętrzny buntownik skłonił panią, aby sięgnąć po książki filozoficzne Osho?
Te książki pokazują drogi i możliwości. Osho otwiera wiele drzwi, ale też bardzo często mnie wkurza. Zaczynam czytać, denerwuję się i odkładam. Później do nich wracam i odkrywam coś zupełnie nowego. Bo życie cały czas się zmienia. Nieustannie wracam do jego książki „Żyj według własnych zasad. Czym jest prawdziwy bunt”. Zrozumiałam, że jestem tylko obserwatorem, a wszystko w życiu po prostu się dzieje. Myślimy, że buntownik to ktoś, kto rzuca się na barykady i robi rewolucje. A siła buntownika tkwi w spokoju.
Sięgnęła pani po jego książki w momencie życiowego przełomu? Czy było to związane z przeniesieniem się na wybrzeże?
Przełomów w moim życiu było wiele. Właściwie każdy dzień jest przełomem. Osho pojawił się dużo wcześniej, zanim Kaszmirka na plaży w Sopocie wypowiedziała słowa „Mamo, zamieszkajmy tutaj”. Pierwsza była „Inteligencja. Twórcza odpowiedź na nasze czasy”. Zobaczyłam ją w salonie u Jagi Hupało, z którą od lat współpracuję i się przyjaźnię. Przeczytałam epilog, bo zazwyczaj od tego zaczynam lekturę. Zaintrygował mnie, więc kupiłam wszystkie książki Osho dostępne na półkach. Nie przez wszystkie przeszłam. Mam dużo książek, jestem nimi jakby „obrośnięta”, wciąż kupuję nowe. Książki są moim życiem.
Jakie to książki?
Przede wszystkim Dostojewski, nieustannie do niego wracam. Odnajduję w nim pięknie zbudowane i barwne postaci oraz subtelne namiętności. Nie czytam go od początku do końca, bo już to zrobiłam, ale szukam fragmentów, które są mi potrzebne do pracy. Zdarza się, że robię np. współczesny film i nagle przypominam sobie monologi Rogożyna. I czerpię inspirację…
Lubię biografie, zwłaszcza gdy ludzie odkrywają swoje osobowości, ujawniają swoje pasje. Namiętnie czytam rozmowy z reżyserami, to mnie rozwija. Lubię książki o architekturze. To niezwykłe, w jaki sposób architekci tworzą przestrzeń, łącząc wszystkie dziedziny sztuki: dźwięk, światło, malarstwo, konstrukcję, film…
Z książek filozoficznych pochłaniam Eckharta Tolle. Polecam „Mowę ciszy”, w której są zapisane myśli jako sutry.
Wie pani, co najbardziej lubię? Lubię być w ciszy. Ostatnio coraz częściej na Kaszubach albo nad morzem w Gdyni lub na Helu, gdzie jest pustka i cisza. Lubię słuchać muzyki. Klasycznej albo wręcz przeciwnie – głośnej i rockowej. Muzyką może być także wiatr, szelest czy szum traw… Ja wtedy zanurzam się w lekturach. W przerwach coś ugotuję na szybko, najlepiej z regionalnych produktów, kupionych od gospodarza. I to jest cud. Nigdzie się nie spieszę, nic nie muszę.
Ma pani swoje małe rytuały, które na co dzień pozwalają pani cieszyć się życiem?
Lubię dbać o ciało. Kąpiele w solach morskich z Morza Martwego sprawiają mi ogromną przyjemność. Doceniam, gdy w życiu coś dzieje się spontanicznie. Ludzie kiedyś tak żyli, nigdzie się nie spieszyli, nikt nikomu nie mówił, jak żyć. Wszystko działo się w sposób naturalny. Ta spontaniczność jest dla mnie najwspanialszym rytuałem.
Pięknie opowiada pani o Pomorzu, o Kaszubach. A czy tęskni pani czasami za Warszawą?
Lubię być tu, na wybrzeżu, gdzie czuję energię morza. Chciałabym, żebyśmy my, ludzie Pomorza, mieli serca i dusze szeroko otwarte na piękno tego miejsca. Niewystarczająco doceniamy jego siłę. Chciałabym, żebyśmy się nim nasycali, wręcz nadawali temu spektakularny wyraz. To jest „fare una bella figura”, czyli – jak mówią Włosi – „zrób coś wyjątkowego”.
Przypomniała mi się pewna anegdota. Mój znajomy, młody człowiek, architekt z wykształcenia czytał ostatnio biografię rodziny Gucci i przesłał mi taki cytat: „Dziadek wymagał od dzieci nienagannych manier, perfekcyjnego wyglądu oraz zachowania charakteryzującego osoby pracujące w luksusowej, prężnie rozwijającej się firmie. Podążał za włoską tradycją, zwaną Bella Figura, która odnosi się do sposobu, w jaki ludzie prezentują się światu – za pomocą eleganckiego ubrania, wdzięku i dystynkcji. Tak, aby wywrzeć jak najlepsze wrażenie”. To jest niesamowite, prawda? Przeczytałam to po premierze „Bella Figura”. I nagle zrozumiałam, że to wszystko nie jest przypadkowe, że ma sens.
Nie wierzy pani w przypadki?
One są w jakiś sposób skonstruowane. Myślę, że nasza mapa jest naznaczona, tylko my jej nie znamy. Całe życie polega na cierpliwej pracy nad sobą, na odkrywaniu własnych możliwości, próbie zaskoczenia siebie i pokonywaniu ograniczeń. To jest ciągła droga. Gdy nią podążamy, nagle odsłania się jakiś piękny pejzaż albo wręcz odwrotnie – coś porażającego. Podobnie jest z pogodą nad morzem, która tak szybko się zmienia. To fascynujące. Rano otwieram oczy i widzę piękne słońce. Gdy spaceruję brzegiem morza, nagle zaczyna się sztorm. Ta zmienność życia jest piękna. Eleanor Roosevelt twierdziła, że każdego dnia warto coś sprowokować, żeby być totalnie wstrząśniętym, zaskoczonym. Coś, co na nowo wprowadza nas w ruch. Prawdziwe życie to witalność, energia, siła, sensualność. Bogactwo życia jest tak nieprawdopodobne, zachwycające.
W jednym z wywiadów powiedziała pani z uśmiechem na ustach „wszyscy umrzemy”. Nie boi się pani tego?
Pracuję nad tym strachem. Wiem, że nie warto pielęgnować lęku, on jest moim największym wrogiem. Nie mogę ignorować realiów życia: są zobowiązania, rachunki do zapłacenia, badania lekarskie, jest odpowiedzialność. Śmierć jest naturalną koleją rzeczy.
Myśli kreują rzeczywistość?
Absolutnie! „Wszystko zaczyna się od myśli. Potęga twojego umysłu” Davida R. Hamiltona, którą gorąco polecam. I kolejna autorka – Louise Hay. Jej książka „Kolory i liczby” trafiła w moje ręce w trudnym dla mnie momencie, jeszcze przed przeniesieniem na wybrzeże. Wewnątrz znajduje się osobisty kalendarz z przesłaniem na każdy dzień. Dzisiaj, na przykład, według obliczeń, mój dzień ma kolor czerwony, co oznacza energię, aktywność, kreację. Może ta nasza rozmowa dla Mademoiselle będzie miała taką cudowną moc (śmiech).
Układa pani terminarz pod kolory i liczby?
Moje życie zbyt często się zmienia. Terminy spadają, za chwilę pojawia się coś zupełnie nowego. Nie mam możliwości planować życia w ten sposób, ale ten kolorowy kalendarz żyje we mnie. Jeżeli wypada czerwony, mam przy sobie coś czerwonego, np. bieliznę… Ja w ogóle lubię ten kolor. Kupiłam sobie czerwony samochód – wprowadza w moje życie aktywną energię. Zaczyna się dzień, widzę czerwień i czuję moc (śmiech).
Jak już pani wspomniała, w sztuce „Bella Figura” wybrzmiewa zdanie, aby przed śmiercią zrobić coś spektakularnego. Co spektakularnego chciałaby zrobić pani?
Pragnę, aby wszystko, co robię, było spektakularne! (śmiech) Dziś np. zrobiłam spektakularne śniadanie dla moich dziewczyn. Im bardziej nas życie zaskoczy, tym lepiej.
Jest pani gotowa na wszystkie jego odcienie?
Nie wiem, czy jestem gotowa… Jest taki fragment u Dostojewskiego, Gruszeńka mówi, „może moje serce dopiero się sposobi…”. Ja cały czas nad sobą pracuję.
Gdyby mogła pani wrócić do jakiegoś momentu w swoim życiu, aby przeżyć go jeszcze raz…
Nie znoszę sentymentalizmu. Kojarzy mi się z… kiczem. Czasami kicz może być interesujący i dobry, ale nie sentymentalizm (śmiech).
Pozwoli pani, że jeszcze trochę podrążę w tym sentymentalizmie (śmiech). Miała pani wiele marzeń…
I cały czas mam (śmiech). Podążam za marzeniami.
Zastanawiam się, czy wszystkie marzenia z początku kariery udało się pani spełnić?
Nie. Czasami byłam bardzo blisko… Widocznie tak miało być. „Non, je ne regrette rien” (tłum. nie, nie żałuję już nic). Jak u Édith Piaf.
Opowiem pani pewną anegdotę. W zeszłym tygodniu byłam w Warszawie na zdjęciach do filmu jednego z uznanych reżyserów młodego pokolenia. To była szansa przybliżenia mnie młodej publiczności i wyniesienia poza kraj. Zdjęcia próbne trwały długo, były trudne, emocjonalnie dużo mnie kosztowały. Czułam, że ta rola jest dla mnie… A kilka dni temu odebrałam telefon, reżyser zdecydował się na inną aktorkę. Przyjęłam to ze spokojem. Pomyślałam „trudno, tak miało być, to nie koniec świata”. Dwadzieścia parę lat temu było inaczej. Robert Artman zaproponował mi główną rolę w „The player”. Producent filmu nie zgodził się, żeby postać zagrała nikomu nieznana Polka. Przeżyłam rozpacz. Od tamtego czasu bardzo dojrzałam. Staram się przyjmować życie ze spokojem. I wciąż mam apetyt na spektakularne rzeczy, wciąż czekam na cuda! (śmiech).
Zawód aktora to lekcja pokory.
Myślę, że pokora jest bardzo ważna w naszym życiu. Z pokorą przyjęłam, że nie dostanę tej roli, bo być może pisane jest mi coś innego. I powiem teraz coś niepokornego; czuję w tym moją mądrość.
Pani Kasiu, dziękuję za rozmowę.
Pani Justyno, to było wspaniałe spotkanie.
Czy jest gdzieś więcej zdjęć z tego wywiadu?