Wie, po co wjeżdża w szranki. Jej świat wcale się nie wali, ponieważ trudności stanowią tylko kolejne rzeczy do przezwyciężenia. W to, co kocha, angażuje się bez reszty, postrzegając niepełnosprawność jako małe niedociągnięcia, które prędzej czy później jest w stanie przepracować. Sława ją wyprzedza – po zaskakującym wykonaniu programu freestyle Aleksandra Wołkowicz – Śliwka opuściła sopocki czworobok jako ambasadorka parajeździectwa na Pomorzu.
Z kopyta na olimpijską arenę?
Do Tokio nie zdążę, ale na szczęście to impreza cykliczna (śmiech). Mam 31 lat, a jeździecka emerytura zaczyna się bardzo późno. Dowodem jest królowa angielska, którą na koniu możemy zobaczyć częściej niż na wielkich galach.
Konie miały być terapią?
Jestem chora na dziecięce porażenie mózgowe – trójkończynowe porażenie obu nóg i prawej ręki. Pomocą jest hipoterapia, więc w wieku 6 lat trafiłam do ośrodka na gdyńskich Kolibkach, którym kierował charyzmatyczny doktor Krzysztof Skorupski. W ocenie prowadzących zajęcia dla niepełnosprawnych ja się tam zwyczajnie nudziłam i szukano możliwości, bym trafiła do szkółki jeździeckiej. To natychmiast spotkało się ze zdecydowanym sprzeciwem pana Krzysztofa, który uważał pomysł za nieporozumienie.
Jednak trafiłaś pod jego jeździeckie skrzydła?
Doktor wyciągnął mnie z hipoterapii i pokazał, że mogę zrobić kolejny krok. Mimo że jeżdżę od dziecka, od zawsze byłam klasycznym rekreantem. W jeźdźca zaczęłam przeobrażać się we wrześniu ubiegłego roku.
Jak radziłaś sobie z czynnościami trudnymi dla zdrowych?
Porażenia nie da się wyłączyć. Wiedząc o słabościach, zaciskałam zęby i za wszelką cenę unikałam pomocy. Trudnością w siodle było i jest dla mnie oparcie na strzemionach, które stanowią „podłogę” dla równowagi. Podczas treningów stale mi wypadały, ale nikt na mnie nie czekał – wóz albo przewóz, o taryfie ulgowej mogłam zapomnieć.
Nie zniechęciłaś się?
Rodzice zawsze wspierali mnie i motywowali, abym równała do zdrowych, więc przez długi czas słabo identyfikowałam się ze swoją niepełnosprawnością. Radziłam sobie różnie, jednak jeździectwo było tak ważne, że nie wyobrażałam sobie, że przez „małe niedociągnięcia” zrezygnuję.
Mimo to zawiesiłaś siodło na kołku?
Zrobiłam przerwę. Po maturze wyjechałam do Hiszpanii, ponieważ marzył mi się zawód tłumacza. Wsiadłam w samolot i z 500 euro całego majątku zaczęłam realizować kolejne marzenie. Po powrocie założyłam rodzinę, urodziłam dziecko i skoncentrowałam się na mojej szkole językowej i tłumaczeniach.
Wróciłaś i to z przytupem, gdzie po fenomenalnie wykonanym programie freestyle dla wielu stałaś się ambasadorką parajeździectwa na Pomorzu.
Start w parajeździeckich mistrzostwach jest ukoronowaniem pewnego etapu. Nie mógłby się wydarzyć, gdybym nie stanęła na drodze Joanny Bernatowicz. Zamarzył mi się start w Mistrzostwach Polski i zaczęłam szukać trenera ujeżdżenia, który mnie poprowadzi. Na pierwszy trening przyszłam w trampkach, bez rękawiczek i oznajmiłam, że za rok zamierzam startować w MP w paraujeżdżeniu. Zapytałam Joannę wprost, czy mnie przygotuje. Początkowo nie wzięła tego na poważnie, tym bardziej że trenowałam tylko raz w tygodniu. Z czasem jednak uwierzyła, że to może się udać.
Słyszałam, że Wasz ujeżdżeniowy świat odrobinę stanął na głowie?
Joanna jest utytułowaną zawodniczką i cenioną trenerką, dla której sukces oznacza 90% pracowitości, 5% talentu i 5% szczęścia. Przy mojej niepełnosprawności zwykły upadek obarczony jest znacznie większym ryzykiem. By to zniwelować, potrzebna jest systematyka, na którą ja początkowo nie mogłam sobie pozwolić, trenując zaledwie raz w tygodniu. Przed samym startem w mistrzostwach, choć żadna z nas nie powiedziała tego głośno, miałyśmy wątpliwości.
Jak do tematu podszedł Arkan?
Arkan, czyli koń, na którym jeżdżę dzięki uprzejmości pani Agnieszki Jaszewskiej, nie raz mnie zrzucił i Joanna biła się z myślami, martwiąc o moje bezpieczeństwo podczas zawodów. Podjęłyśmy jednak ryzyko, a cukier w kostkach i dużo pochwał zdziałały cuda. Nasz pierwszy start w czerwcu sprawił, że Arkan zaczął mi ufać i teraz nasza relacja jest dużo lepsza. Czuję, że mogę na nim polegać, wiem że daje z siebie 100% i pomaga mi jak może, choć na pewno jest mu trudniej niż pod sprawnym jeźdźcem.
67% we freestyle to wynik godny mistrza.
Dopiero się rozkręcamy (śmiech). Parajeździectwo rządzi się swoimi prawami. Najpierw po badaniach przeprowadzanych w Warszawie zostałam zakwalifikowana na jeden z pięciu poziomów. Do każdego z nich przypisane są programy obowiązkowe, jakie jeździec wykonuje podczas zawodów. Startując na III poziomie, przyglądam się konkurencji i widzę, że okolice 70% to norma w przypadku polskiej czołówki.
Co musi się wydarzyć, abyś wystartowała z Orzełkiem na fraku?
Przede mną kwalifikacje do kadry. Pechowo podczas ostatnich zawodów zabrakło mi po pół punktu w każdym programie. Freestyle był udany, ale niestety tej straty nie dało się nadgonić. Teraz ważne jest, aby udało mi się systematycznie startować.
Co staje na przeszkodzie?
W ujeżdżeniu na poziomie regionalnym mamy 3, 4 starty w roku i to jest za mało, by progresować. Jeździectwo jest drogim sportem, w którym wspiera mnie Fundacja Rozwoju Parajeździectwa Centauri, organizując zbiórkę, by mi pomóc.
Taki „problem” to dla Ciebie bariera?
Pokaż mi drogę do marzeń, która jest usłana różami. Medal zawsze okupiony jest krwią, potem i łzami. Mam farta – murem stoi za mną rodzina, kibicuje ukochany mąż, mam trenerkę, o jakiej wielu może pomarzyć i szczęście, że konsultuje nas również Joanna Lopko, zawodniczka z 15-letnim stażem w kadrze narodowej. Codziennie udowadniam sobie, że słabości są moją siłą, a granice wyznaczam sama. Teraz naszym kolejnym celem jest start w zawodach międzynarodowych.