Bariery są najczęściej w głowie. Ograniczenia wynikające z niepełnosprawności uczą determinacji i walki o marzenia. Sportowa droga nie różnicuje – przekonuje Alicja Fiodorow. Lekkoatletka, sprinterka, multimedalistka Igrzysk Olimpijskich jest najlepszym przykładem, że chcieć to móc.
Ograniczenia Pani nie powstrzymały?
Moja przygoda ze sportem zaczęła się w szkole podstawowej. Niepełnosprawność nie stanowiła dla mnie przeszkody. Świetnie sobie radziłam i bez trudu dotrzymywałam kroku rówieśnikom. Był to efekt wychowania – rodzice kładli nacisk na samodzielność i umiejętność radzenia sobie w każdej sytuacji.
Równe traktowanie?
Dzieci faktycznie traktowały mnie inaczej. Zdarzały się niemiłe sytuacje i przezwiska typu „jednoręki bandyta”. Nie przerażało mnie to i nie podcinało skrzydeł. Odwracałam się na pięcie i szłam w swoją stronę.
Uciekła Pani w sport?
Jako dziecko byłam potwornie ruchliwa. Zawsze w biegu. Zaczęłam brać udział w szkolnych zawodach, wyjeżdżałam na turnieje lekkoatletyczne, zafascynowałam się tenisem stołowym. Okazało się, że drzemie we mnie sportowy talent i duch rywalizacji.
Jak to się zaczęło?
Przez okno (śmiech). W mojej szkole odbywały się klubowe treningi tenisa stołowego. Stałam i przyglądałam się tak konsekwentnie, że w końcu trener zawołał mnie na salę. Dołączyłam do pełnosprawnych zawodników.
Jak gdyby nigdy nic?
Przyjęli mnie wspaniale. Nikt nie zwracał uwagi na moją niepełnosprawność. Trenowałam, grałam jak równy z równym. Nauczyciel WF-u widząc moje zaangażowanie w sport, powiedział, że istnieje klub dla osób niepełnosprawnych. Dał mi namiary do prezesa, pana Borczucha, który mnie przyjął pod swoje skrzydła. Okazało się, że jest sekcja tenisa stołowego, więc zaczęłam pierwsze starty. Klub działał prężnie, podopieczni brali udział w rozgrywkach w wielu dyscyplinach. W ten sposób trafiłam również na lekką atletykę. Sprawy nabrały rozpędu i pewnego dnia musiałam zdecydować, którą z dyscyplin wybieram.
W końcu królowa dyscyplin!
Rodzinna tradycja (śmiech). Mama i siostra były lekkoatletkami.
Sport paraolimpijski jest traktowany poważnie?
Gdy zaczynałam, bywało różnie. Przede wszystkim nie było informacji o klubach i zawodnikach. Choć ta tendencja się zmienia, to nadal część ludzi postrzega nasze zmagania średnio poważnie. Z kolei druga grupa osób podkreśla podziw, widząc naszą robotę na treningach.
Jak trenujecie?
Wcale nie na pół gwizdka, to mylne pozory. To, co osiągamy teraz, jest wyłącznie efektem ciężkiej pracy. Dokładnie takiej samej, jak w przypadku pełnosprawnych zawodników. Oczywiście mamy inne ograniczenia, ale na sukcesy musimy mocno zasuwać. Sport paraolimpijski zmienił się, poziom z roku na rok jest wyższy, uczestnicy przygotowani, a wyniki porównywalne do pełnosprawnych.
Poważnie?
Poważnie! Nasi koledzy Michał Derus i Mateusz Michalski startują na zawodach z pełnosprawnymi i radzą sobie świetnie.
Pani podjęła rywalizację?
Wielka ochota zawsze jest, niestety coś ciągle nie wypala. Zdaję sobie sprawę, że mój poziom w sprincie jest odrobinę niższy. Przyznaję, jest obawa przed porażką w rozbieżności wyników. Musiałabym zacząć biegać trochę szybciej.
Jaki jest pani rekord?
Na „setkę” moja życiówka wynosi 12,43. Najszybsze Polki biegają sekundę szybciej.
To dużo?
To około 10 metrów. Ciężko oceniać. Cieszę się, że dużo się dzieje w kierunku integracji. Jest memoriał Kamili Skolimowskiej, gdzie od kilku lat możemy rywalizować. Świadomość w Polsce wzrasta, ale z pewnością brakuje nam sporo do Wielkiej Brytanii. Tam sport paraolimpijski jest mocno rozwinięty, a ludzie pytani na ulicy świetnie znają nazwiska paraolimpijczyków. Po Igrzyskach w Londynie kibice podkreślali, że prawdziwe zmagania zaczną się wtedy, gdy przyjedziemy. Wychodząc z medalem ze stadionu, ciężko było przedostać się przez tłum rozemocjonowanych fanów. Zdjęcia, autografy, niesamowite przeżycie i jeszcze większa nagroda.
Paraolimpijskie medale smakują tak samo?
Spełniły moje najśmielsze oczekiwania. Z Mistrzostw Europy i Świata wracam z medalami, są uhonorowaniem pracy. Niedosytem jest brak złotego olimpijskiego krążka, ale dzięki temu mam motywację, aby trenować. Zawsze trafia się szybsza zawodniczka i sprząta mi ten medal sprzed nosa (śmiech).
Gdzie schody?
Pojawiły się na uczelni. Studia podjęłam na Politechnice Radomskiej. Zderzyłam się z szeregiem barier. Prodziekan postawił mnie pod ścianą, tłumacząc, że nie ma możliwości, abym wzięła udział w testach sprawnościowych. Nie dał mi szansy, nie chciał przyjąć, że brak ręki nie umniejsza mojej sprawności.
Udało się?
Tak. Interweniowali prawie wszyscy święci (śmiech). Jako studentka otarłam się o dziekana na zajęciach gimnastyki. Chciał mi pokazać błąd, w pewien sposób upokorzyć, każąc mi stanąć na rękach. Koleżanka położyła się pod drabinkami, robiąc za podpórkę mojej lewej ręki. Dałam radę! Pamiętam, że był zawiedziony (śmiech). Ćwiczenia na poręczach, kołowrót, wymyk, odmyk zaliczałam za pierwszym podejściem. Nie miałam poprawek. Determinacja łamie wszystkie bariery. Nie poddaję się, brnę i walczę o to, co sobie wymarzyłam. Nigdy nie pozwalam sobie na taryfę ulgową. Idę po swoje, więc kto tu jest niepełnosprawny?