W 2012 roku porzuciła pracę w korporacji, by wyjechać na pięć miesięcy do Ameryki Środkowej. Ta jedna podróż zmieniła wszystko – pisze na swoim blogu banita.travel.pl Anita Demianowicz.
W nazwie Twojego bloga pojawia się wyraz „banita” – uciekinier. Czy to oznacza, że podróże są dla Ciebie rodzajem ucieczki?
Wiesz, że nikt mnie nigdy nie zapytał o tę nazwę? Każdy kojarzy ją po prostu z moim imieniem, nie wiążąc tego z banicją.
Wydaje mi się jednak, że coś w tym jest, ale w odniesieniu do mojej pierwszej podróży do Ameryki Środkowej. Uciekłam wtedy przed dorosłym życiem, pracą, której nie znosiłam. Przez pięć lat byłam przedstawicielką medyczną, choć z wykształcenia jestem humanistką, skończyłam filologię polską. Kiedy trafiłam do korporacji, od pierwszego dnia wiedziałam, że to nie jest zajęcie dla mnie. Zakładałam, że popracuję tam rok, odłożę pieniądze na to, żeby zająć się czymś innym. Tak minęło pięć lat.
Ktoś inny może poszukałby po prostu innej pracy – Ty postanowiłaś wyjechać.
To było moje marzenie – wyruszyć w dłuższą podróż. Często chodziłam na festiwale podróżnicze i spijałam każde słowo z ust osób, które podróżują. Wydawało mi się to wtedy niesamowite; chciałam, tak jak one, przeżyć przygodę życia. Decyzję o wyjeździe podjęłam na rok przed porzuceniem pracy. Przez ten czas odkładałam fundusze na podróż i przygotowywałam się psychicznie do tego, że spakuję się i wyjadę na kilka miesięcy, zostawiając męża w domu.
Dlaczego wyjechałaś bez niego?
Wielokrotnie proponowałam mojemu mężowi, żebyśmy porzucili pracę i wyruszyli w świat. On jest jednak rozsądniejszy ode mnie. Powtarzał, że może za pięć, za dziesięć lat, jak wyrzucą go z pracy. We mnie ta potrzeba narastała. Czułam, że nie dam rady tak długo czekać.
W tej sytuacji postanowiłam wyjechać sama, choć przez chwilę zastanawiałam się jeszcze, czy nie namówić kogoś innego, bo nigdy nie umiałam sobie wyobrazić, że mogłabym podróżować samotnie. Szybko jednak zdałam sobie sprawę z tego, że trudno będzie znaleźć osobę skłonną na tak długi wyjazd. Zaczęłam zatem przekonywać się do pomysłu wyprawy w pojedynkę. Liczyłam na to, że wiele mnie taka wyprawa nauczy, pozwoli mi zmierzyć się ze swoimi obawami, pomoże pokonać słabości.
Tak się stało?
Tak. Dowiedziałam się wielu rzeczy o sobie – przede wszystkim tego, że potrafię wiele spraw zorganizować i mogę sobie sama poradzić. Wcześniej tak nie było. Gdy podróżowałam z mężem, to on wszystko planował, załatwiał, bo wydawało mi się, że ja nie umiem. A z Gwatemali wróciłam z przekonaniem, że skoro dałam sobie radę w tej podróży, to teraz mogę już wszystko. Nie byłam w tym zresztą odosobniona. Wiele dziewczyn, z którymi rozmawiałam, mówiło mi, że ze swojej pierwszej samotnej wyprawy wróciło z taką samą myślą.
Od kilku lat zapraszasz podróżujące kobiety do Gdańska na Festiwal TRAMPki, którego jesteś organizatorką. Skąd pomysł na tego typu imprezę?
On się narodził krótko po powrocie z Gwatemali, a może nawet jeszcze w trakcie tej pierwszej podróży, kiedy zaczęłam dostawać od czytelniczek mojego bloga wiadomości o tym, że chciałyby, podobnie jak ja, rzucić pracę i wyjechać, ale się boją. Ja przed wyprawą do Ameryki Środkowej miałam te same obawy, ale nie wiedziałam, do kogo mogłabym się z nimi zwrócić. Pamiętam, że kiedyś na jakimś festiwalu zaczepiłam podróżniczkę, która dała mi do siebie kontakt i zapewniła, że mogę do niej dzwonić z pytaniami. To mi bardzo pomogło. Pomyślałam więc, że dobrze byłoby stworzyć społeczność podróżujących kobiet, które, w ramach spotkań, bo nie myślałam o tym jeszcze wtedy jako o festiwalu, opowiadałyby o swoich doświadczeniach, dzieliłyby się poradami, refleksjami. Wydawało mi się, że może być zapotrzebowanie na tego typu wydarzenie. I tak zrodziły się TRAMPki. Z roku na rok zauważam, że ta impreza rzeczywiście jest potrzebna i cieszy się coraz większą popularnością. Chociaż takich festiwali jest w Polsce całe mnóstwo, to TRAMPki są na swój sposób unikalne.
Poza tym, że organizujesz spotkania podróżnicze, fotografujesz, prowadzisz bloga i współpracujesz z wieloma magazynami, we wrześniu zeszłego roku wydałaś swoją pierwszą książkę „Końca świata nie było”, w której opowiadasz o podróży do Ameryki Środkowej. Dlaczego musiały minąć cztery lata, zanim zdecydowałaś się opublikować tę opowieść?
Napisałam ją zaraz po podróży, ale długo szukałam wydawnictwa. Być może książka pojawiłaby się na rynku już wcześniej, bo miałam podpisaną umowę z jednym wydawcą, ale nie dogadaliśmy się jednak co do oprawy graficznej. Zależało mi, aby w pełni odpowiadała mojej wizji. Chciałam mieć kontrolę zarówno nad treścią, jak i formą.
„Końca świata nie było” pisałam z myślą, aby stało się inspiracją dla innych. Po publikacji okazało się, że udało mi się to osiągnąć. Dostałam mnóstwo sygnałów od ludzi, których moja relacja zachęciła do wyjazdu. Bardzo mnie takie reakcje wzruszają i motywują, dodają energii, żeby dalej robić to, co się robi, mimo że czasami nie ma się już na to siły.
Co się dzieje, gdy podróżowanie nie kończy się na wakacyjnym wyjeździe, a staje się sposobem na życie?
To trudne pytanie. Wiele osób, którym mówię, że z zawodu jestem podróżniczką, wyobraża sobie, iż wyleguję się całymi dniami w hamaku z drinkiem w ręku i odpoczywam. Tak było w zasadzie tylko podczas mojej pierwszej podróży. Miałam czas wyłącznie dla siebie, nic nie musiałam, ale to się szybko skończyło. Dzisiaj nie potrafię już wyjechać na wakacje i nie wiem, czy kiedykolwiek będę umiała podróżować dla odpoczynku. Nawet podczas urlopów z mężem myślę o tym, żeby zrobić dobre zdjęcia lub napisać później jakiś tekst. Gdy ktoś mnie zatem pyta o przyszłe wyjazdy, coraz częściej odpowiadam, że wolałabym zostać w domu i po prostu odpocząć.
Mimo to zapytam Cię o Twoje najbliższe plany.
Przede mną sporo festiwali podróżniczych w całej Polsce. Jeśli zaś chodzi o zagranicę, to wybieram się w marcu na Islandię, żeby zapolować na zorzę, a później do Toskanii – fotografować. Z kolei w drugiej połowie roku chciałabym wrócić na kilka miesięcy do Ameryki Środkowej, zebrać materiał do kolejnej książki.
Tekst i wywiad: Dominika Prais