Zapiski z północy, część 1

Skandynawska przygoda, która zaczęła się w Laponii, a skończyła na Islandii

Czy to możliwe, aby zagorzała amatorka śródziemnomorskiej aury nagle oszalała na punkcie Dalekiej Północy? Czy może się zdarzyć, by entuzjastka typowo miejskiego życia zamieszkała w kompletnej głuszy gdzieś na końcu świata? Okazuje się, że to rzecz jak najbardziej prawdopodobna.

Gdy dokoła tylko biel

Podróże fascynowały mnie, od kiedy tylko pamiętam. Na początku były to tylko dziecięce marzenia podsycane słynnym programem „Pieprz i wanilia” Elżbiety Dzikowskiej i Tony’ego Halika oraz nagminnym przeglądaniem wszelkiej maści atlasów. Gdy w moim portfelu miał się niebawem pojawić dokument zwiastujący przekroczenie progu zwanego dorosłością, owe marzenia zaczęły nabierać coraz bardziej realnych kształtów. Już wtedy wiedziałam – podróży będzie w moim życiu mnóstwo. Będą one dalsze i dłuższe aniżeli te odbywane dotychczas z rodziną.

Po typowo studenckich eskapadach nadszedł czas na większe podróżnicze przygody. Tuż po ukończeniu studiów był nią roczny pobyt w Norwegii, i to aż na samych jej krańcach, mianowicie w Laponii. Decyzja o wyjeździe była spontaniczna, wręcz szalona. Na dobrą sprawę od jej podjęcia do wyprawy minął ledwie miesiąc. Nim się obejrzałam, z gwarnego miasta przeniosłam się do osady, w której żyło jedynie 10 osób. Był koniec marca, do Polski przybyła piękna wiosna, w Laponii natomiast nadal królowała nieprzejednana zima. Pierwsza noc po przyjeździe wskutek nadmiaru wrażeń była niemal bezsenna. Mimo zmęczenia, wstałam o świcie i udałam na pierwszy spacer nad fiord. Dokoła tylko biel. Cicho jak makiem zasiał. Nie wiedziałam nawet, że taka cisza istnieje. Stałam tam jak urzeczona przez długi czas, aż nagle usłyszałam huk. Był to dźwięk wielkiego kawałka lodu odrywającego się od kry. To był moment, w którym Północ skradła moje serce już na zawsze. Tego niesamowitego odgłosu po prostu nie da się zapomnieć.

Północna gorączka

O tak, to był inny świat. Królowała w nim niebywała dzikość, dotychczas nieznany mi żywioł. Było to miejsce, gdzie człowiek tak naprawdę ma bardzo mało do powiedzenia, jest bowiem tylko gościem natury, od zawsze grającej tu pierwsze skrzypce. Zdążyłam do tamtej pory odwiedzić wiele krajów, ale jeszcze nic nie zrobiło na mnie tak ogromnego wrażenia. Gdziekolwiek nie spojrzeć, niesamowita tundra i spektakularne, wręcz hipnotyzujące widoki. Obcowanie z arktyczną przyrodą, obserwowanie lemingów, łosi i stad reniferów oraz delektowanie się absolutną ciszą wkrótce stały się moim uzależnieniem.

Za kołem podbiegunowym człowiek wdraża się w nowy rytm. Zmienia się. I ja się zmieniłam. Niedługo więc – jako osoba należąca do grona tych ciepłolubnych – przestałam nawet narzekać na wiatry i deszcze. Północna gorączka owładnęła mnie do tego stopnia, iż miałam pewność, że Laponia to nie koniec moich przygód i już niedługo znów wyląduję w innej, skandynawskiej krainie. Jak przystało na osobę uzależnioną od podróży, przebywając w jednym kraju, planowałam kolejny wyjazd. Tak więc już w Laponii marzyłam o Islandii. Czytałam o niej dosłownie bez przerwy. Wulkany, wrzące źródła, tysiące wodospadów i cicha obecność elfów. Cóż to musi być za kraj! Wizja przemierzania samotnej wyspy usadowionej gdzieś pośród arktycznych wód niebawem stała się moim największym marzeniem. Wizja ta zniewoliła mnie do tego stopnia, że już nie było odwrotu. Niedługo potem znów spakowałam się i ruszyłam w drogę, by ostatecznie osiąść na Islandii na sześć miesięcy.

Podniebna baśń

Wsiadając do samolotu, miałam w pamięci przeglądane nieustannie fotografie wyspy, które ukazywały czarodziejskie połacie zarośnięte niesamowicie zielonym mchem, czarne plaże sąsiadujące z górskimi szczytami i oszałamiające urodą fiordy. To, co zastałam na miejscu zupełnie przerosło moje wyobrażenia. Myślałam, że Laponia przygotowała mnie na starcie z Islandią, ale się myliłam. Otóż okazuje się, że na Islandię nie sposób się przygotować. To kraj, który bez cienia nieśmiałości po prostu oszałamia. Zanim jednak zdołałam ujrzeć jakiekolwiek góry, pola lawowe i fiordy, oczarowało mnie coś innego. Odkryłam też, że to, co mówi się o Islandii – mianowicie, że można się w niej zadurzyć, nawet jeszcze nie stawiając na niej stopy – jest prawdą, nie zaś jedynie turystycznym sloganem. Tak też dzieje się z wieloma przybyszami, którzy mają szansę ujrzenia wyspy zza szyb samolotu. Ja miałam to szczęście nawet dwa razy.

Kwiecień na Islandii często daje się we znaki niezbyt dobrą pogodą, ale mnie przywitało słońce. Widoczność była doskonała, więc podczas zbliżania się do lotniska w Keflavíku nie mogłam oderwać wzroku od okienka w samolocie. Ląd na dole w ogóle nie przypominał planety Ziemi. Pofałdowane grunty, na które patrzyłam, wydawały się wręcz nierealne. Był to widok nieprawdopodobny, krajobraz rodem z baśni. Gdy samolot zaczął obniżać wysokość, setki intrygujących kopczyków okazały się być polem lawowym. Już zacierałam ręce na myśl o drugim locie, jaki miałam za chwilę odbyć, czyli z Keflavíku na drugi koniec wyspy, do Egilsstaðir. Zapowiadało się przede mną najciekawsze pół roku, jakie kiedykolwiek miałam okazję przeżyć. Czekała na mnie kolejna głusza i odkrywanie tajemnic jedynej w swoim rodzaju wulkanicznej wyspy. Już wkrótce na własnej skórze miałam się przekonać, że jeśli raz się tu zawita, to z pewnością nie da się o tym miejscu zapomnieć. To jednak już zupełnie inna historia.

Marta Biernat (1987) to historyczka sztuki ubóstwiająca wszelakie podróże. Jej ulubionym krajem jest Islandia, na której każdego roku spędza sześć miesięcy. Swoje wrażenia o tym niesamowitym kraju opisuje na blogu Bite of Iceland (link).

Autorem wszystkich zdjęć jest Adam Biernat, współautor bloga.

Tekst: Marta Biernat

Oceń ten artykuł

Polecane:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *