Miała 18 lat, kiedy rodzice wysłali ją na obóz językowy. To był jej pierwszy, samodzielny wyjazd, od którego wszystko się zaczęło. Wtedy postanowiła bowiem, że zwiąże swoje przyszłe życie z podróżami. Związała. Na następne dziesięć lat.
Ula Fiedorowicz, autorka bloga The Adamant Wanderer, opowiada o swojej ostatniej wyprawie po Ameryce Południowej, pasji do gotowania i o tęsknocie za Meksykiem.
Podczas podróży po Ameryce Południowej Ty i Twój chłopak Benjamin pokonaliście na motocyklu 11 000 km. To raczej rzadko spotykany wśród podróżników środek transportu. Co zadecydowało o jego wyborze?
Ula Fiedorowicz: Ten pomysł podsunął mojemu chłopakowi jego kolega, już po tym, jak zakupiliśmy bilety lotnicze. Wtedy zdecydowaliśmy, że część trasy przejedziemy na motorze. Kupiliśmy go w Punta Arenas w Chile, od pary, która podróżowała z Kanady. Kierował Benjamin, ja byłam pasażerką. Podróżowaliśmy tak blisko dwa i pół miesiąca. Potem sprzedaliśmy motocykl i jeszcze trzy tygodnie spędziliśmy w Kolumbii, a ostatnie dziesięć dni w Panamie.
Jaką drogę obraliście?
Zaczęliśmy na samym południu Ameryki Południowej, w Patagonii, w Punta Arena w Chile. Stamtąd wyruszyliśmy na północ, czasami przejeżdżając na stronę argentyńską, starając się jednak pozostawać blisko granicy. Później była Boliwia, Peru i podróż na motorze zakończyliśmy w Macchu Pichcu.
W trakcie tej wyprawy zamierzaliście odbyć wolontariat.
Tak, bo moim zdaniem zatrzymanie się gdzieś na dłużej, nawiązanie znajomości to największa wartość podróżowania. Ostatecznie nie udało nam się jednak tego planu zrealizować — przemieszczanie się motocyklem zabrało zbyt wiele czasu.
Pracowaliście przecież w winnicy w Argentynie.
Tak, ale zaledwie dwa dni i cieszyliśmy się, że nie dłużej. Miejsce było piękne, tylko właściciel nie zachowywał się fair wobec wolontariuszy. Wymagał długich godzin pracy za zapewnienie noclegu i naprawdę marnego wyżywienia.
To nie jedyny zawód, jakiego doświadczyłaś podczas tej podróży. Na Twoim blogu można znaleźć listę rozczarowań. Mnie zaskoczyło jedno, związane z kawą.
Okazało się, że w Chile masowo była dostępna kawa rozpuszczalna — sporych trudności dostarczało znalezienie jakiejś innej. Na szczęście nie jestem wielką kawoszką, więc w przeciwieństwie do mojego chłopaka szczególnie mi to nie przeszkadzało. Dla niego to było jednak naprawdę smutne doświadczenie-kontynent, który tak kojarzy się z kawą, serwuje zwykłą, popularną neskę. Choć może to nadmierna generalizacja, bo zauważyłam, że w Kolumbii kultura picia kawy się rozwija, problem dotyczy raczej południa kontynentu.
Za smakiem kawy zatem nie zatęsknisz. A co z innymi elementami tamtejszej kuchni?
Przed podróżą liczyłam się z tym, że nie będzie się ona wiązała z kulinarnymi uniesieniami i moje oczekiwania raczej się spełniły. Zjadłam niewiele posiłków, które zapadły mi w pamięć.
Może jedynie dania z Bogoty, stolicy Kolumbii, ale też steki, jakie mieliśmy okazję zjeść w Argentynie. Poza tym jedzenie przygotowywaliśmy głównie sami, przede wszystkim potrawy wegetariańskie, bo jakość mięsa często budziła nasze wątpliwości.
Jesteś miłośniczką gotowania. Na Twoim blogu można znaleźć sporo przepisów i przewodników kulinarnych. Kuchnię, jakich krajów cenisz sobie najbardziej?
Na pewno i tu raczej nie będę oryginalna, włoską, czy ogólnie mówiąc śródziemnomorska, ale też koreańską, bo jest różnorodna, a dania serwuje się z dodatkami, które można ze sobą dowolnie łączyć.
W jednym ze wpisów na blogu z pewną nostalgią wspominałaś także kuchnię meksykańską.
Rzeczywiście, zupełnie o niej zapomniałam! Lubię też tzw. texmex — czyli połączenie elementów amerykańskich i meksykańskich.
Kuchnia to chyba jednak niejedyna rzecz w Meksyku, za jaką tęsknisz.
To prawda. Ponad trzy lata temu zatrzymałam się w hostelu wegetariańsko-wegańskim w Puerto Escondido, gdzie pracowałam jako wolontariuszka. Piękne miejsce, położone tuż przy plaży, dzięki czemu mogłam codziennie rano surfować. To zdecydowanie jedno z najlepszych wspomnień mojego życia.
To właśnie tam nauczyłaś się surfingu?
Po raz pierwszy spróbowałam swoich sił w tej dyscyplinie sportu dziewięć lat temu, w Kornwalii. Później miałam jeszcze okazję pływać na desce w różnych miejscach, ale nigdy na tyle dużo, by się tego wystarczająco dobrze nauczyć. Do czasu, aż trafiłam do Meksyku.
Czy od tej pory determinuje to w jakiś sposób Twoje podróżnicze plany?
Zamierzałam wybierać kierunki kolejnych wyjazdów pod kątem surfingu, ale przytrafiła mi się wtedy dłuższa przerwa w podróżowaniu. Tym bardziej zależało mi, żeby ostatnia wyprawa do Ameryki Południowej wiązała się z surfowaniem. I na końcu udało mi się to osiągnąć.
W przyszłym roku minie dziesięć lat, odkąd założyłaś swojego bloga The Adamant Wanderer. Co się od tego czasu zmieniło?
Pod kątem podróżniczym chyba niewiele, choć kiedy zaczynałam pisać bloga, nie odwiedziłam jeszcze żadnego, innego kontynentu poza Europą. Przez te wszystkie lata udało mi się zwiedzić mnóstwo miejsc, razem 64 kraje.
W 2014 r., kiedy poznałaś swojego obecnego chłopaka, porzuciłaś samotne wyjazdy. Dlaczego wcześniej zdecydowałaś się na taki sposób podróżowania?
Ma on na pewno sporo zalet. Przede wszystkim poznaje się mnóstwo ludzi, a to sprawia, że rosną szanse na niespodziewane, szalone przygody. Ale też organizacja wyjazdu jest zdecydowanie łatwiejsza — nie trzeba się do nikogo dostosowywać, choćby w kwestii terminów. I znika odpowiedzialność za drugą osobę. Jeśli coś potoczy się niezgodnie z planem, mogę mieć pretensje tylko do siebie.
Dosyć wcześnie zaczęłaś sama podróżować. Nie było w Tobie obaw, strachu?
Pojawiły się na samym początku, przed pierwszym samodzielnym wyjazdem na obóz językowy. Miałam wtedy osiemnaście lat. Pamiętam, że płakałam, tak bardzo nie chciałam jechać. Pobyt tam okazał się jednak przełomowy. Spodobało mi się na tyle, że uznałam, że od tej pory mogę samotnie podróżować. Myślę, że to też kwestia mojego charakteru. Lubię spędzać czas sama ze sobą.
Tekst i Wywiad: Dominika Prais