Moje ostatnie miesiące to ciągłe obiecywanie sobie, że już za tydzień, już za chwileczkę, w następnym miesiącu trochę odpocznę, zwolnię nieco tempo i nie będę tyle pracować. Z im większym przekonaniem to sobie obiecuję, tym coraz więcej zleceń i projektów się pojawia. Tak, pisząc te słowa, dalej czekam na „niedaleki” i „jakże potrzebny” oddech. Czekam i się tak zastanawiam, gdzie leży granica między zaangażowaniem w pracę i odpowiedzialnością w powierzone obowiązki a przesadą i równią pochyłą kierującą ku pracoholizmowi.
Studiując, miałam zajęcia z pracoholizmu, który określany jest mianem „nobilitującego uzależnienia”. Nobilitującego, bo nie dość, że ma zupełnie inny oddźwięk niż np. alkoholizm, to dodatkowo w oczach społeczeństwa „ogromna pracowitość” (jak postrzegany jest pracoholizm) podnosi prestiż. Tak się składa, że w ostatnich latach często spotykam osoby cierpiące na przepracowanie, niektóre z realnymi objawami pracoholizmu. Można powiedzieć o nich wiele, ale na pewno nie to, że czują się prestiżowo. Są zmęczone, nieszczęśliwe, nieustannie dążą do wymyślonego ideału. Są niedowartościowane, mają obsesję na punkcie sukcesu, z którego i tak nie potrafią się cieszyć, nie umieją odpoczywać… No, istny raj… Oczywiście cały czas swoje przepracowanie argumentują odpowiedzialnością za wykonywane obowiązki i zaangażowanie w pracę.
Skrajność pracoholizmu i trudność w poradzeniu sobie z nim najlepiej, jeśli można to tak określić, obrazuje kultura japońska i zjawiska karōshi i karōjisatsu. Pierwszy termin oznacza śmierć z przepracowania, drugi – samobójstwo z przepracowania. W tamtejszych mediach zdarza się usłyszeć informacje typu: „Trzydziestoczterolatek pracujący w dużej firmie zajmującej się produkcją artykułów spożywczych zmarł nagle na atak serca. Potrafił pracować przez 110 godzin w tygodniu”. Karōshi jest dość powszechne w kraju kwitnącej wiśni. Średnio co roku z powodu przepracowania traci życie 10 tys. ludzi i choć rząd japoński stara się walczyć z tym zjawiskiem, to społeczeństwo postrzega je jako dowód sukcesu oraz dostatniego życia. Stało się więc ono wręcz modne, a rodziny, w których doszło do przypadków śmierci z przepracowania, są dumne, że w wśród nich żył właśnie taki człowiek. Paranoja? Zdecydowanie! Ale przecież nie od dziś wiemy, że kultura japońska jest bardzo specyficzna.
Na chwilę obecną wydaje się, że nam ta nowa choroba cywilizacyjna nie grozi, choć był moment, w którym byliśmy na prostej drodze ku masowemu pracoholizmowi. Mowa o pokoleniu, które w momencie upadku komunizmu tworzyły młode osoby, rozpoczynające swoją ścieżkę zawodową. To w tamtym czasie rozpoczęła się najcięższa praca nad odbudową i rozwojem polskiej gospodarki. Starsze pokolenie było wychowane w filozofii „czy się stoi czy się leży, pieniądz się należy”; trudno było mu odnaleźć się w nowej erze kapitalizmu, w której pożądany efekt trzeba było okrasić ciężką pracą. Z tego też względu odpowiedzialność za szybki rozwój spoczęła na barkach młodych, nieskażonych tymi komunistycznymi przyzwyczajeniami. Zaczęli więc swoją przygodę zawodową od intensywnej, pełnej zaangażowania pracy. Czuli się odpowiedzialni za przyszłość. Wiedzieli, że mogą osiągnąć to, czego ich poprzednicy byli pozbawieni, ale przy okazji nauczyli się równania „sukces = ciężka praca”. Dziś, po 26 latach wolności, mamy cudownie rozwiniętą gospodarkę, jesteśmy lata świetlne od czasów komunizmu, lecz przy okazji zyskaliśmy całe pokolenie osób przepracowanych, nie potrafiących odpoczywać i widzących sens życia jedynie w pracy. To pokolenie naszych rodziców.
A współcześni młodzi? To pokolenie „szlachta nie pracuje”, wychowane w dobrobycie, wśród komputerów, tabletów i smartfonów. Mówi się o nich „pokolenie Y” – ja dodaję jeszcze „ZŹŻ”. Większość z nich nie musi już zdobywać wszelkich dóbr od zera, bo rodzice zapewnili dobry start. Jest to oczywiście bardzo pozytywne zjawisko, ale przełożyło się na ich podejście do pracy. Więcej oczekują niż dają. Niektórzy używają wręcz stwierdzenia, że młodzi są roszczeniowi. Zaangażowanie? Tylko wtedy, gdy otrzymają coś w zamian – nie tylko godną płacę, ale i inne, ważne dla nich profity. No i przede wszystkim cenią siebie oraz swój czas i równowagę między życiem prywatnym a zawodowym. Praca po 12 godzin dziennie? Jakiś absurd! Pokolenie obecnych 20-latków jest w dużej mierze mniej narażone na chorobowe zatracenie się w pracę. Czy to źle? Zdecydowanie nie, choć wiele starszych osób nie akceptuje takiego podejścia. Może dlatego, że nie rozumie, skąd się ono wzięło. A przecież i oni przyłożyli swoją rękę do wykreowania obecnych warunków życia.
A co z nami? My, 30–40-latkowie, jesteśmy gdzieś po środku. Czy potrafimy więc rozpoznać granicę między zaangażowaniem a przepracowaniem? Wydaje mi się, że i jedno, i drugie pokolenie uczy nas swoich „prawd”. Na pewno doceniamy zasadę work-life balance i staramy się ją szanować, a nawet wcielać w życie, choć z różnym skutkiem. Zaczynamy też cenić siebie i swój czas. Coraz odważniej mówimy o swoich oczekiwaniach względem zatrudniającej nas firmy. Jednak „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. A w większości przypadków nasiąkła widokiem oddanych pracy rodziców, którzy czerpali garściami możliwości pracy, jakich nie mieli ich rodzice. Przesiadujemy więc godzinami w korporacjach, własnych firmach czy biznesach innych ludzi, szukając sposobu na zmniejszenie liczby obowiązków oraz balansu między życiem zawodowym i prywatnym. Jesteśmy już bardzo blisko rozwiązania. Dzięki młodym widzimy, że jest to możliwe. Potrzeba nam jeszcze tylko jednego – odwagi do zmiany i pozbycia się wyrzutów sumienia, że mniej robimy.
Tekst: Marika Kłuskiewicz