Wszystko zaczęło się od serii książek Alfreda Szklarskiego i oglądanych w dzieciństwie programów przyrodniczych. To one zaraziły ją pasją do podróży i Afryki. Dzisiaj swoje marzenie o pobycie na Czarnym Kontynencie spełnia jako przewodniczka wycieczek. Ewa Chojnowska, autorka bloga Szpilki w Plecaku, opowiada o tym, jak Afryka skradła jej serce.
Gdy byłaś dzieckiem, przeczytałaś „Przygody Tomka na Czarnym Lądzie”.
A wcześniej „Tomka w Krainie Kangurów”, pierwszą część serii Szklarskiego. Przygody głównego bohatera bardzo mnie wtedy zafascynowały. Szczególnie, że w tamtym czasie, co niedzielę, oglądałam z tatą programy przyrodnicze. To zaszczepiło we mnie chęć podróżowania i poznawania świata.
Akcja “Tomka w Krainie Kangurów” rozgrywała się w Australii, która wciąż jest poza moim zasięgiem. Pamiętam, że kiedyś mój tata zażartował – nie jedź do Australii, bo tam mieszkają ludożercy. Musiałam wziąć to na poważnie, bo całe moje zamiłowanie do tego kontynentu szybko przeniosłam na Afrykę i tak zostało do dzisiaj.
Kiedy udało Ci się zrealizować marzenie o wyjeździe na Czarny Ląd?
Zawsze pociągała mnie Czarna Afryka, równikowa, nie północna, która jest raczej przedłużeniem Bliskiego Wschodu. Ograniczały mnie jednak kwestie finansowe – nie da się ukryć, że podróż w te rejony jest dosyć drogim przedsięwzięciem.
Pamiętam, że w 2009 roku wygrałam konkurs Miss Polonia Mazowsza, którego sponsorem była Tajlandia. Jakiś czas później wystawiała się ona na targach turystycznych i zaprosiła mnie na stoisko, jako swoją, nazwijmy to, atrakcję. Ja w Tajlandii nigdy nie byłam, w tamtym czasie ten kraj nie wydawał mi się ciekawy. Chodziłam zatem od stoiska do stoiska, szukając miejsc związanych z Afryką, gdzie było kolorowo i pachniało kawą. Zagadywałam to tu, to tam, aż trafiłam na człowieka, który mi zaufał i zatrudnił w charakterze pilota wycieczek. Trzy tygodnie później znalazłam się w Burundi, Rwandzie i Kongu. Bardzo mi się to spodobało, a klienci byli zadowoleni i tak zostałam przewodniczką po Afryce.
Jak byś określiła specyfikę tego kontynentu?
Jest nieznany, pociągający i zupełnie inny. Tam nie ma problemów i wszystko się dzieje w swoim czasie, stąd mówi się, że my mamy zegarki, a Afrykańczycy mają czas, co bardzo mi się podoba. To daje pewien spokój i gwarancję, że nic złego się nie wydarzy. Tym bardziej, że ludzie dookoła są szalenie sympatyczni, przyjaźni i pozytywnie nastawieni.
Jest takie powiedzenie, które dobrze oddaje pewien magnetyzm tego kontynentu: „Można wyjechać z serca Afryki, ale nie da się wyrzucić Afryki z serca człowieka”. Wiem z doświadczenia, że Europejczycy często nie chcą tam jeździć, bo się boją, jednak gdy już pojadą, to myślą, kiedy znowu wrócić.
Ty wracasz nieustannie.
Rzeczywiście bywam tam bardzo często. Madagaskar odwiedziłam już 8 razy, Kenię blisko 20, Etiopię ponad 15. Podczas ostatniej podróży do Etiopii dotarłam do Danakilu, najgorętszego miejsca na świecie, wciąż jeszcze mało znanego, bo panujące tam warunki nie sprzyjają badaniom i niewielu naukowców zapuszcza się w tamte rejony.
Stąd powstała Twoja metafora Etiopii jako końca świata?
Ona odnosi się do pewnego miejsca w tym kraju o nazwie Ahmedila. Tam kończy się bowiem wszystko to, co przeciętnemu człowiekowi z Zachodu wydaje się do życia absolutnie niezbędne, to znaczy: prąd, asfalt, zimne napoje. Kierując się stamtąd w stronę Pustyni Danakilskiej jest się zdanym tylko na siebie i człowieka, znającego ten rejon. To nie jest koniec świata w sensie dosłownym, ale metaforycznie oznacza dla mnie miejsce nowe i nieznane. Zobaczenie go było moim wielkim marzeniem.
Jakie jeszcze masz marzenia o Afryce?
Jest ich wiele, ale za najważniejsze uznałabym teraz Deltę rzeki Okawango w Botswanie. Chciałabym tam zobaczyć ogromne ilości baobabów i dziko chodzące stada słoni.
To plany na najbliższy czas?
Nie, przede mną najpierw wyjazd do Sudanu w połowie marca. To także bardzo ciekawe miejsce. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że w czasach faraonów była tam potężna cywilizacja, która obecnie jest odkrywana przez polskich archeologów. Będę miała okazję przyjrzeć się tym pracom i spędzić kilka nocy na pustyni. Cieszę się, bo bardzo lubię noclegi w hotelach pod milionem gwiazd, czyli pod gołym niebem.
Wcześniej dzieliłaś pracę przewodniczki z byciem modelką.
Zgadza się, modelingiem zajmowałam się jeszcze zanim zaczęłam pilotować wycieczki, to był dla mnie pierwszy krok do podróżowania. Sporo czasu spędziłam w związku z tą pracą w Chinach, tam zasmakowałam, czym jest odkrywanie nowych rejonów świata. Teraz wiem, że bycie pilotem wycieczek stanowi kwintesencję tego, co chciałabym robić w życiu, bo zapewnia mi nie tylko zwiedzanie, ale wymaga ode mnie nieustannego zaangażowania i samorozwoju. Niestety ówczesne koleżanki z wybiegów miały zupełnie inne zainteresowania i priorytety.
A w gronie Afrykańczyków czujesz się dobrze? O czym z nimi rozmawiasz?
Często wystarczy mi samo przebywanie z nimi. Lubię usiąść obok i poobserwować ich, tak, by nie czuli się skrępowani moją obecnością, nie mieli wrażenia, że są atrakcją do robienia zdjęć. Jeśli zaś chodzi o same rozmowy, to wszystko zależy od okoliczności. Często pytam Afrykańczyków o ich marzenia, sposoby ich realizacji. Staram się uświadamiać im, że pracą można wiele osiągnąć, by zdawali sobie sprawę z tego, że to ona, praca, stoi za podróżującymi Europejczykami i to, co robią w swoim kraju, także może im przynieść profity, jest dla nich ogromną szansą. Wcale nie muszą czuć się gorsi od turystów z Zachodu.
Starasz im się też pomagać.
Zgadza się, choć raz wychodzi to lepiej, raz gorzej. Zdarzyło mi się kiedyś, że pomoc nie została uszanowana. Chłopiec, który na początku przekonywał, że korzysta ze wsparcia rzetelnie, ostatecznie dał się przekupić kolegom i skończyło się na oszustwie. Pewnego dnia zadzwonił do mnie i do sześciu innych osób z informacją, że jest chory i poprosił o pieniądze. Później się okazało, że porzucił szkołę, przestał dbać o los swojej rodziny. Jednak zdarzają się też pozytywne przypadki, czego przykładem są choćby trzy osoby, które dzięki mnie nauczyły się języka polskiego, w tym jedna wyłącznie z książek. Wzruszam się, gdy niespodziewanie dostaję od nich wiadomość w moim rodzimym języku.
Taka pomoc pojedynczym osobom jest trudna, bo nie można skontrolować tego, co się dzieje na miejscu. Warto oczywiście próbować, pamiętając jednak o tym, że raz wyciągnięta pomocna dłoń to wielka nadzieja dla rodziny. Kiedy się ją zawiedzie, pozostaje krzywda w sercu na całe życie.
Rozmawiała: Dominika Prais