Należy do najbardziej znanych i docenianych wokalistów w kraju. Skąd się wzięła w jego życiu muzyka? Co napędza go do działania? I jak on to robi, że mimo osiągniętego sukcesu – nie gwiazdorzy i pielęgnuje w sobie pokorę?
Nagrał Pan razem z brazylijskimi muzykami album „Nierówni”, w którym znalazły się Pana autorskie kompozycje do wierszy księdza Jana Twardowskiego. W tytułowym utworze śpiewa Pan „Gdyby każdy miał to samo/ Nikt nikomu nie byłby potrzebny. Nierówni potrzebują siebie”. To nie tylko wiersz o miłości, ale również o akceptacji słabości.
No tak, bo mało kto akceptował nasze ludzkie biedy, jak ksiądz Twardowski. Nie brakowało mu na pewno empatii.
Poznał go Pan osobiście?
Nie, żałuję.
Skąd wziął się pomysł, żeby powrócić do twórczości Twardowskiego i poświęcić mu całą płytę?
Z zachwytu. Kilkanaście lat temu, szukając przesłania na XXI wiek, planując wydanie płyty w 2000 roku – znalazłem przypadkiem na okładce, czyli tam, gdzie nie drukuje się wierszy, Twardowskiego „Wiersz z banałem w środku”. Zbierałem materiały, wysilałem się, żeby znaleźć jakieś przesłanie, ale niczego nie wymyśliłem, więc odłożyłem tę sprawę na bok i pod wpływem przypadku – jak się później dowiedziałem, przypadek ma miejsce wtedy, kiedy Pan Bóg występuje incognito – znalazłem ów wiersz. Ułożył mi się w bosa novę, pięknie później zagraną przez Paulinho Garcię. Dzięki temu odważyłem się umieścić ją na płycie. Tak zaczęła się moja przygoda z poezją Twardowskiego w czynie, ponieważ wcześniej znałem jego wiersze jako miłośnik. I to miało miejsce w 1999 roku. Chciałem stworzyć większą rzecz, ale wiersze nie chciały być piosenkami, poczekałem, aż zechcą i zechciały. Po kilkunastu latach.
Ale wybrał Pan jednak dość nietypowe utwory.
Tak, bo to mój wybór dokonany intuicyjnie. Postanowiłem wybrać takie wiersze, na których zatrzymała się moja uwaga podczas kartkowania tomiku poezji.
One wszystkie są jednak na bardzo podobny temat. Niewątpliwie chodziło Panu o jakieś przesłanie…
Chodzi o św. Gapa? (śmiech) [Jeden z zabawnych utworów, który pojawił się na płycie. Jego bohaterem jest nieco niezdarny człowiek – gapa, którego Twardowski nobilituje, akceptując jego przywary i nazywając go świętym – przypis red.]
Pracując nad tą płytą, postanowiłem, że nie będę kalkulował. Kartkuję i wybieram te utwory, na których zatrzymała się moja uwaga. A później sprawdzałem tylko, czy wpasują się w muzykę. Wymyśliłem, że to będą bosa novy i samby i nawet kiedy będzie nieco melancholijnie, to jednak słonko będzie. Prostolinijność i trafność sformułowań Twardowskiego jest godna najwyższego podziwu. Nie chciałem jej obciążyć. Szukałem formy, która by tę treść zgrabnie zamknęła, oprawiła właściwie, żeby dała jej przestrzeń i znalazłem to w brazylijskiej muzyce.
Misją Pana sztuki jest wlewanie optymizmu w serca ludzi?
Tak. Uważam, że nasze frustracje trzeba odreagowywać albo na kozetce u psychologa, albo z przyjacielem, albo z rodziną. Dlaczego przekazywać je dalej i karmić nimi innych? Nie rozumiem. Jeśli jest jakaś siła sprawcza, która skupia innych na tym, co się mówi i śpiewa – dosyć już frustracji, rui i poróbstwa jest na tym świecie. Wybieram opcję dzielenia się pozytywką.
Poezja Twardowskiego to zbiór mądrości codziennej zupełnie niecodziennej. Jak Pan wdraża je w życie?
Zamieniam swoją fascynację, te wiersze, w piosenki. Po pierwsze „mnie to robi”, po drugie daję to innym – a inni to z radością przyjmują. Bierzesz – dajesz i w ten sposób zachowana jest ciągłość dawania i brania. Właściwie każdą inspirację moglibyśmy zamienić w coś takiego. Trzeba nad tym pracować.
Wyobraża Pan sobie teraz życie bez muzyki?
Można by oczywiście uruchomić wyobraźnię, ale to jest po prostu moje życie. To nie jest część mojego życia – to JEST moje życie.
To babcia sprawiła, że muzyka stała się ważna w Pana życiu? Była dla Pana autorytetem?
Babka Zofia była moim przyjacielem i autorytetem. Oczywiście była moją babcią, ale przy okazji zaprzyjaźniliśmy się. Już jako dorośli ludzie.
To ona zachwyciła mnie muzyką, po prostu ją kochała. Nie widziałem u nikogo takiej czystej radości z obcowania z muzyką.
Rodzinie było ciężko, gdy tak wcześnie pojawił się potomek?
W tamtych czasach to było powszechne.
Ale jednak Pana bliscy nie chcieli, żeby został Pan muzykiem?
Życie muzyka jest życiem raz na wozie, raz pod wozem. Dziadek chciał dla mnie bardziej solidnego życia, bo – jak twierdził – zasługuję (śmiech). Mam po nim zresztą imię: Mieczysław. Dziadkowie pochodzili z Kresów. Fajnie było w tej rodzinie.
Jakie inne osoby miały na Pana wpływ?
Wiele zawdzięczam Grażynie Łobaszewskiej. Właściwie od niej najwięcej się nauczyłem, jeśli chodzi o traktowanie języka polskiego w synkopowanym śpiewaniu (soul, funky). Pięknie opowiadała w tym języku. Natomiast od Krysi Prońko kiedyś na urodziny dostałem kasetę magnetofonową z nagraniem Donny’ego Hathawaya, który stał się moim wielkim idolem. Pokochałem muzykę czarnych – muzykę soul, gospel. To było dla mnie kompendium wszystkiego, co mi się podobało – ekspresji, improwizacji, głosów, pięknych barw, emocji. I nawet teraz tak mam. Tańczę tylko przy czarnej muzyce.
Ma Pan łatkę twórcy religijnego. Przecież sam Pan mówił, że zawsze chciał Pan być śpiewakiem, ale nie śpiewakiem katolickim.
Zawsze chciałem śpiewać o całym człowieku – jego ciele i duszy. Nie chciałem być śpiewakiem świeckim ani religijnym. Poza tym jestem zdeklarowanym ekumenistą, wolę to, co ludzi łączy.
Jakie jest w takim razie miejsce Pana Boga w Pana życiu?
Ważne. I choć nigdy nie miałem z nim problemu, to jednak nie wiedziałem, jakie Bóg ma ramy. I one zmieniały się na różnych moich życiowych etapach. Zrozumiałem, że to jest po prostu droga. I mam pełen szacunek dla różnych dróg.
Potrafi Pan porozumieć się z różnymi osobami innych wyznań?
Bezwzględnie uważam, że jeżeli ktoś sięga poza siebie i zapuszcza w sobie pokorę do rzeczy większych od samego siebie – to jest godny najwyższego szacunku. A to, w co się wierzy, jest najdelikatniejszą struną i uważam, że nie powinno podlegać ocenie i dyskusji.
Jak można zakopać te podziały, które dzieją się w Polsce? Czy myśli Pan, że jest na to jakaś szansa?
Trzeba zacząć od siebie. Nie ma innej rady, bo jest tego za dużo i jest to zbyt zapiekłe. Nie ma co się deklarować. Jest tak pięknie choćby w Biblii napisane, że po owocach się ocenia. Ale mamy też takie powiedzenie, że „dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane”. Nieprzypadkowo.
Znałem i znam ludzi, którzy są szalenie inteligentni, wrażliwi, mają wielki potencjał, ale albo z nim nic nie robią, albo skupiają się na swoich niemożnościach, albo tylko krytykują. Nie pracują nad sobą, no bo to jednak wymaga sporo wysiłku i ryzyka, przysiądnięcia fałdów.
Często Pan mówi, że talent jest darem od Boga.
Że się go dostało. Jakkolwiek to nazwiemy, od natury, od Boga, przodków. Dostaje się. Chodzi mi najbardziej o to, że to nie jest nasza zasługa (śmiech), więc nie ma co nosa zadzierać.
A to miejsce, w którym Pan jest – jest to zasługa talentu czy ciężkiej pracy? Jak by Pan to określił?
Mam szczęście do stanu, który się nazywa pasja. Jeżeli ma się pasję, to nie ma lepszego konia do wozu w życiu, bo to po prostu samo ciągnie. Samo ciągnie, samo wskazuje, samo kieruje. I nawet jeżeli się ciężko pracuje, to się tego nie odczuwa negatywnie.
Jest Pan perfekcjonistą?
Oj tak i musiałem bardzo długo pracować nad sobą i nadal pracuję nad tym, żeby pewne rzeczy odpuszczać. Perfekcjonistą rzeczywiście byłem. Może nadal jestem, ale przeuczonym (śmiech). Pamiętam, jakie to było kiedyś dla mnie odkrycie, gdy mój kolega z zespołu – na moje słowa, że ja muszę coś poprawić, powiedział „Mietek, ale już nie ma na to czasu, a mamy to już właściwie skończone”. „Ale ja muszę to poprawić, bo ja tam źle zaśpiewałem”. A on na to: „Ale daj sobie możliwość bycia żywym człowiekiem. Nie jesteś robotem. Możesz się mylić, możesz zrobić coś niedoskonale”. Te słowa poszły mi bardzo w pięty i w mózg.
„Nie bój się nieudanego życia” – śpiewa Pan w jednym z utworów. Jak można się tego nie bać?
Dlaczego się nie bój? Dlatego, że jest coś poza nami, co jest większe, mądrzejsze i dobre. Nie ma co się bać…
Jeśli się wierzy.
Albo, jeśli ma się nadzieję, po prostu.
Ale też wszystko jedno, czy nazwie się to karmą, losem, jakkolwiek. Liczy się skutek. I to, że mamy nadzieję na ten skutek. Różnie nazywamy tę samą rzecz.
Skąd tyle w Panu pozytywnej energii?
Myślę, że wiele zawdzięczam genom. W mojej rodzinie było sporo pogodnych ludzi, choć oczywiście byli też upierdliwi. Ci pogodni byli i bywają upierdliwi (śmiech). Ja też bywam (śmiech). Ta pogodna twarz jest naturalna, ale jak każdy, ma swoje cienie i melancholię.
Jest Pan bardziej pustelnikiem czy osobą stadną?
Jedno i drugie. Lubię żyć albo w środku dużego miasta, albo na wsi. Najchętniej zabitej dechami. Nawet nie musimy traktować tego jak metafory, bo mieszkam w centrum Warszawy i mam chałupę na wsi. Więc mam jedno i drugie, potrzebne są mi obie przestrzenie.
A gdzie Pan najchętniej tworzy?
Nie, to nie zależy od miejsca. Dużo tekstów napisałem w pociągach, lubię jeździć pociągami, jest mi w nich wygodnie i wszystko można w nich robić. To jest fajne.
A rozpoznawalność też jest fajna? Czy jest to udręka?
Dla mnie nie. Mam same pozytywne doświadczenia. Wstydziłbym się samego siebie, gdybym miał zadzierać nosa.
No właśnie. Pan często o tym mówi, o tym zadzieraniu nosa.
No bo się dziwię. To jest dla mnie niezrozumiałe, że ludzie zadzierają nosa tylko dlatego, że mają kawałek jakiegoś talentu.
Ale z drugiej strony osiągnął Pan sukces, pozycję. Robi Pan to, co kocha.
To jest szczęście, bo rzeczywiście nie każdemu się to udaje. Ale muszę Pani powiedzieć, że chciałem się wycofać z zawodu.
Wycofać?
Tak, z powodu trudów tej profesji, bo to jest trudny zawód. Tu się ciągle pracuje emocjami, trzeba mieć dość duży dystans do siebie i do innych, zależy się od decyzji wielu ludzi, mediów itd.
Musiałem sobie odpowiedzieć na wiele pytań, czy to jest moja droga i czy zostałem do niej wymyślony. Musiałem to sobie przeanalizować, podpytać ludzi, którzy mnie znają od lat, no i stało się to, co nieuniknione, bo to właściwie droga mnie wybrała, a nie ja ją.
A może Bóg?
To samo, tylko nazywamy to inaczej. Jeżeli on to wszystko wymyślił, to jakże może być inaczej? Muzyka jest taką wisienką na torcie, bo jak byśmy żyli bez muzyki?
Ale chciałabym wrócić do tego niezadzierania nosa. Wypracował Pan w sobie pewność siebie?
Żyjemy w kraju, w którym jesteśmy bezceremonialnie oceniani każdego dnia. Od 10 lat bywam w USA regularnie i Wendy Waldman, która jest moim partnerem w pracy, razem nagrywamy płyty i właściwie bierze udział w każdym moim projekcie, po kilku latach regularnych spotkań z Polakami powiedziała: „Mietek, z całym szacunkiem kocham Polskę i Polaków, ale gdyby mi przyszło tutaj żyć, to nie wytrzymałabym Waszego okrucieństwa w stosunku do siebie. Wy tego nie widzicie, bo żyjecie w tym. Nawet sposób, w jaki żartujecie z siebie i do siebie, jest taki, że dotyka”. Gdy pewne rzeczy zobaczy się oczami z zewnątrz, nabierają one odpowiednich kolorów. Ja oczywiście słabo znosiłem ocenianie i krytykę, bo kocham muzykę i muzykowanie, ale mam kłopot z zawodem, bo jest to zawód, który wymaga ekshibicjonizmu. No może nie wymaga, ale najwygodniej byłoby, gdyby się miało pewną tendencję do ekshibicjonizmu – bo wtedy jest wszystko prostsze i na dodatek sprawia przyjemność.
A pewność siebie? Tak, wypracowałem ją sobie. Ale to jest kwestia życiowych doświadczeń. Chodzi też o podejście, bo gdybym miał się tylko zatrzymać na muzyce, to wiadomo, że są, byli i będą lepsi, ale dzięki literaturze mogłem się dowiedzieć, że to, czego ludzie jeszcze nie usłyszeli, to moja własna historia. Objawieniem, takim kamieniem milowym był dla mnie wywiad-rzeka z Singerem, w którym ten wybitny pisarz powiedział: „Jedyne czego ludzie nie słyszeli, to moja własna historia”. I ja, dzięki literaturze, sztuce, ludziom, którzy mnie otaczali i oczywiście muzyce – mogłem stanąć pewnie na nogach.