Mówi o sobie, że jest starej daty. Bo chociaż w życiu jest prawdziwą wojowniczką, wciąż ma w sobie pokorę. Nam opowiedziała nie tylko o monodramie scenicznym, ale i tym życiowym, kiedy człowiek dotyka dna opuszkami palców. Magdalena Tomaszewska – aktorka, partnerka, matka, Shirley Valentine, Minerwa, zwyczajna kobieta.
Teatr Minerwa, którego jest Pani właścicielką i autorką, w końcu doczekał się swojej miejscówki. Gratuluję.
Magdalena Tomaszewska: Tak, po półtora roku wynajmowania scen i gościnnych występów w Polsce, nareszcie zagrzejemy w nowym miejscu. Rozpoczynamy współpracę z Akademią Marynarki Wojennej w Gdyni. Mogę śmiało powiedzieć, że jesteśmy rezydentami, którzy od czasu do czasu będą korzystać z ich pięknej sali, wspomagając AMW w działaniach kulturalnych.
To właśnie tam, po ziemi będą czołgać się amatorzy, zapaleńcy teatru?
Tak. Przeczołganie po scenie to mój program autorski [śmiech – przyp. red.]. Aby dobrze zagrać, trzeba najpierw poznać wnętrze samego siebie. Poznać własne demony, te dobre i złe. Gdy będziemy potrafili je okiełznać, wtedy wszystko się uda. Od komedii, przez zwykłą obyczajówkę, po dramat. Przeczołganie to mój pomysł, jak pomóc ludziom w otwarciu swojego wnętrza. Jeżeli okiełznają najbardziej negatywne emocje, poradzą sobie wszędzie. Na scenie i w życiu prywatnym. Pamiętam taką historię. Kiedyś złapała mnie policja za przekroczenie prędkości…
Co zrobiła aktorka, która doskonale potrafi pracować emocjami?
Wzięła ich na litość [śmiech – przyp. red.]. Rozpłakałam się. Powiedziałam: „Wszystko mi się wali, całe życie. Dajcie, panowie, ten mandat i drugi za brak światła, a trzeci za brak gaśnicy”. Puścili mnie bez mandatu. Odjechałam kawałek, oczy poprawiłam, pojechałam dalej.
To była tylko jedna z ról czy może w tamtej chwili naprawdę była Pani tą zapłakaną, nieszczęśliwą kobietą?
My, aktorzy, nie gramy na życie. Jednak możemy nasze umiejętności wykorzystać w odpowiednim momencie.
To nie było uczciwe.
Oczywiście, że tak. Powinnam zapłacić, ale postanowiłam wykorzystać kobiecy urok i inteligencję. Delikatnie podkręciłam sytuację. To się wydarzyło raz, w Płocku. Tam często przymykali oko na moje szarżowanie [śmiech – przyp. red.]. Znali mnie z teatru.
Jest Pani dobrym kierowcą?
Jak to mawia mój tata, mam ciężką nogę. Dlatego jeżdżę starym samochodem. Nie wyciąga takich prędkości. Lubię prowadzić auto i staram się być ostrożna, ale, niestety, kocham szybką jazdę. Chyba że jadę z córką – wtedy zwalniam.
Jest Pani bardzo otwarta podczas wywiadów, ale niewiele opowiada o córce.
To mój skarb. Marysia ma 13 lat. Staram się ją chronić. Dziewczyna ma swój świat. Chce być lekarzem, może piosenkarką. Chciałabym, żeby jak najdłużej nie dosięgła jej ta szara rzeczywistość, która nas otacza.
Wróćmy do wspomnianych demonów, które każdy z nas musi przerobić. Jakie demony Pani musiała pokonać w swoim życiu, a jakie są jeszcze do pokonania?
Przez całe życie miałam kompleksy. Nie podobało mi się, jak wyglądam, że nie jestem taka idealna. Ten demon wlókł się za mną przez wiele lat. Powtarzałam sobie: „Madzia, jeszcze kiedyś, ktoś dostrzeże twoją idealność”. Cieszę się, że pokonałam tego demona. Dzisiaj wiem, że aktorka może wyglądać tak, jak chce. Jeżeli ma wnętrze, ciepło, wrażliwość, talent i osobowość, która przyciąga ludzi. To dotyczy wszystkich kobiet. Uważam, że każda kobieta jest piękna. Widzę to zwłaszcza wtedy, gdy czołgam te kobiety po ziemi na moich zajęciach. Po miesiącu zaczynają myśleć inaczej. Pojawia się błysk w oku. Bo tu nie chodzi o super fryzurę, modne ciuchy i kilka kilogramów więcej. Wystarczy zmiana nastawienia, a zobaczymy, że nagle świat nas polubi.
Ach, te kilogramy… Pani miała ich kiedyś o 20 więcej. Jaka była tamta Magdalena?
Koledzy w pracy powiedzieli mi, że poprzednia Madzia była kochana, stworzona do przytulania. Uważam, że taka pozostałam [śmiech – przyp. red.]. Zmieniłam się wewnętrznie, dojrzałam. Zmiana wyglądu spowodowała zmianę myślenia. Nie zrobiłam tego dla mamy, reżyserów czy mężczyzny. Zrobiłam to dla siebie. Niestety, spadek wagi przypłaciłam zdrowiem. Moja dieta była oparta na kawie i papierosach. W pierwszym miesiącu schudłam osiem kilogramów. Rozmiar się zmniejszył, po raz pierwszy od wielu lat mogłam wybrać spodnie, zamiast sukienki. Spodobało mi się to.
Prezentuje się Pani rewelacyjnie. To chyba nie jest zasługa kawy i papierosów?
Dziękuję, mam reżim. Muszę to utrzymać. Jest ciężko, bo uwielbiam piec i gotować. Piekę dla przyjaciół, a sama wyeliminowałam ciasta, makarony, ziemniaki i wszystko, co mogłoby spowodować, że waga wróci. Znam swój organizm. Jak szybko chudnę, tak szybko tyję.
Wróćmy do Pani demonów. Jakie demony musi Pani jeszcze przerobić?
Moim drugim demonem jest ogromna miłość do ludzi. Często się parzę, a wciąż myślę, że ludzie są wspaniali. Daję 100% z siebie, a potem otrzymuję w zamian policzek. Niby mnie to czegoś uczy, ale wciąż popełniam te same błędy. Walczę z tym demonem, ale z drugiej strony boję się, że jak już go okiełznam, to stanę się twarda, chłodna, zamknięta i zdystansowana. Nikt nie będzie miał do mnie dostępu, a tego nie chcę.
Ten „demon” przynosi Pani również wiele dobra.
Każdy demon przynosi dużo dobra i dużo zła. Dobro się dzieli na dobro i zło. Zło się dzieli na dobro i zło. To moja filozofia życia. Często wykorzystuję ją w moich sztukach. Robię tak, jak czuję. Nawet gdy widz powie: „Jak ona beznadziejnie to zrobiła”. Cieszy mnie to. Najważniejsze, żeby mówili. Niech mówią dobrze, niech mówią źle, ale niech mówią. Każda informacja zwrotna to dla mnie znak. Jestem bardzo magiczną osobą. Lubię zaglądać w karty anielskie, czytać znaki. Gdy idę na spotkanie i coś się wydarzy mówię: „Aha, trzeba uważać”. Kiedy zobaczę przelatujący nade mną samolot, to wiem, że będzie szczęście. I to się sprawdza za każdym razem. To jest mój znak.
Otacza się Pani amuletami?
Kiedyś się otaczałam. Dzisiaj mam takie kamyki w torebce, które mają mi pomóc, aczkolwiek powoduje to myślenie „kiedyś się uda”. To kolejny demon, z którym walczę. Powtarzam sobie: „Nie, kochana, tobie już się udało. Jesteś szczęśliwa, masz karierę, pozycję, miłość, rodziców”. Każdy z nas wygrał już bardzo dużo, ale w pędzie życia tego nie zauważamy. Mam prawie 40 lat i dopiero do tego dochodzę. Do tego mojego Oz. Idę i dojdę. To dobry moment na bilans życiowy. W wielu magicznych książkach możemy wyczytać, że jeżeli czegoś bardzo chcemy, otrzymamy to. Los rozłoży nam to na 10, może 20 lat, ale w końcu to otrzymamy. Jeżeli jednak powiemy, że już to mamy, wydarzy nam się wcześniej. I nie możemy przy tym myśleć, że coś musimy. Bo wtedy los nam nie pomoże. Czasami myślę, że wszystko jest gdzieś zapisane, że wystarczy po prostu powiedzieć „dziękuję, już wygrałam”.
A gdzie jest Pani Oz?
Myślę, że taką główną drogę już przeszłam. Jestem tym, kim zawsze chciałam być. Gram w teatrze, jestem aktorką. Teatr Minerwa, który założyłam dwa lata temu, jest tą twardą, brukowaną drogą. Jest pioruńsko ciężka do przejścia, ale spodziewałam się tego. Nie jestem państwową instytucją, nie mam dotacji. Mimo wszystko, dziergam to wszystko za moje pieniądze. Nie jestem jeszcze tak znana w Polsce. Gdy mój Artur [Artur Golba, partner i menedżer – przyp. red.] dzwoni i proponuje spektakl, 80% pyta: „A kto to jest pani Magda?”. Pozostałe 20% postanawia zaufać. Piękne jest to, że zazwyczaj zapraszają nas ponownie. Jeżeli moja droga ma być cierniowa, i tak ją przejdę. Chociażbym szła przez bagna, a tuż za nimi wciągały mnie ruchome piaski – będę szła dalej. Im dłuższa i bardziej ciernista droga, tym większa satysfakcja u celu. Chcę powiedzieć na koniec życia: „Madzia, było ciężko jak cholera, ale było warto”.
Tę mądrość życiową przypłaciła Pani cierpieniem. Był moment, gdy niemal sięgnęła Pani dna.
Tak, zawodowo i prywatnie. Gdy byłam na etacie aktorki dramatycznej w Płocku, z każdej strony słyszałam pochwały. Chciałam jednak iść dalej. Wróciłam do rodzinnego Trójmiasta. Myślałam, że zrobię tutaj wielką karierę, ale nikt nie chciał dać mi szansy. Nagle zgasły światła. W Płocku pracowałam 24 godziny na dobę, a w Trójmieście była cisza. Pojawiły się początki depresji. To nie było dno, aczkolwiek byłam bardzo blisko. Gdy spotkałam Artura, wszystko się zmieniło. Wniósł w moje życie wiele dobra, od strony prywatnej i biznesowej. Powiedział: „Madzia, zrób coś swojego. Ciągle będziesz pukała do różnych drzwi?”. Dzisiaj Artur jest moim partnerem i managerem. Gdy mam gorszy dzień i zwyczajnie mi się nie chce, mobilizuje mnie do walki. Jest wspaniałym człowiekiem, chociaż czasami oczywiście suszy mi głowę. Mówię do niego: „Chwila, mówisz do pani dyrektor”. On odpowiada: „Nie do pani dyrektor, tylko do ciebie mówię”. Czasami obrazimy się na siebie i chociaż w duchu wiem, że, skubany, ma rację to przecież się do tego nie przyznam, prawda? [śmiech – przyp. red.]
Ten upadek był Pani potrzebny?
Tak, to był kolejny demon. Dzisiaj wiem, że gdy upadamy, zawsze możemy się podnieść. Jeżeli jednak pewnego dnia zwątpimy, to już nigdy tego nie zrobimy. Wątpliwości nas zżerają. Są jak rak. „Nie uda mi się, nie dostanę awansu” – idąc z takim nastawieniem, nic z tego nie będzie. Ja wciąż się tego uczę. Bo życie artysty to amplituda.
Monodram Shirley Valentine pojawił się w Pani życiu w odpowiednim momencie?
Chyba tak. To był dobry moment, aby przemyśleć wszystkie osobiste sprawy. Moje życie prywatne nie było różowe. Kiedyś chciałam mieć małą chatkę, rodzinę, dzieci. Gdy moje małżeństwo się rozpadło, bańka prysła. Długo winiłam opatrzność za piekło, jakie mi zgotowała. Dopiero teraz przyszedł spokój. Zawsze chciałam wstawać rano z uśmiechem na ustach i świadomością, że jestem szczęśliwa. Teraz to mam. Może trzeba było tylu lat, aby to osiągnąć? Wierzę, że los gotuje to, co jest dla nas dobre. Nawet gdy tego na początku nie dostrzegamy.
Część kobiet, niczym Shirley Valentine, tkwi w złotej klatce i nigdy z niej nie wychodzi. Dlaczego nie podejmują ryzyka?
Bo tak jest łatwiej. Wygodniej jest żyć w czymś, co jest utarte przez paręnaście lat. Nawet kosztem cierpienia. Przymykamy oko na nasze marzenia. Ja rzuciłam wszystko na jedną szalę. Zostałam bez męża i bez pracy. Podjęłam ryzyko, rzuciłam się na głęboką wodę i nie utonęłam. Na Shirley przychodzi wiele kobiet, ale w połowie wyszła tylko jedna. Wie pani, dlaczego? Bo takie miała życie – do dupy. Tylko nie chciała się do tego przyznać.
Ma Pani charakter niezależnej wojowniczki, a jednak w wywiadach podkreśla, że jest starej daty.
Jestem starej daty, ponieważ wchodząc do teatru na rozmowę z dyrektorem, wciąż jestem pokorna. Młodzież idzie przebojem. Po trupach do celu. Bulwersuje mnie to. Uważam, że z drugim człowiekiem należy porozmawiać. Po ludzku i z szacunkiem.
A może dzisiaj trzeba być niepokornym, aby osiągnąć sukces?
Racja, tak jest łatwiej. I to jest właśnie ta moja droga cierniowa. Mało ludzi w tym zawodzie zostało takich zwyczajnych. Wie Pani, o czym marzę? Chciałabym zostać tą samą osobą do końca moich dni. Taką zwyczajną Magdaleną, kobietą starej daty.
Są takie nazwiska w aktorstwie, które szczególnie cenisz. Właśnie za tę normalność, prawda?
Uwielbiam Halinę Winiarską, Dorotę Kolak i Maję Ostaszewską. Tuż po maturze miałam przyjemność gościć w domu pani Haliny Winiarskiej. Otoczyła mnie opieką i umówiła na spotkanie z panią Dorotą Kolak. Wyrecytowałam wiersz i usłyszałam: „Dziewczyno, jesteś rewelacyjna, powinnaś być w szkole aktorskiej”. To było 20 lat temu, a ja to pamiętam jak wczoraj. Pani Kolak jest rewelacyjną aktorką. Cenię ją nie tylko za kunszt na scenie, ale również za normalność. Gdy wraca do domu, jest matką i żoną. Z kolei Maja Ostaszewska jest ikoną młodego pokolenia. Powiedzieć taki monolog jak ona… Wymarzyłam sobie, że kiedyś z nią zagram. Chociażbym miała przejść obok niej z tacą, zrobię to.
Ma Pani bardzo duży dystans do siebie.
To jest właśnie ta stara data – pokora. W Płocku nazwali mnie królową epizodów. Wychodziłam na scenę na chwilę i wszyscy mnie pamiętali. Nie ma nic złego w epizodach. Aktor powinien z każdej roli wyciągnąć maksimum. Chociażby miał przejść ze szmatą i ją strzepnąć, musi zrobić to w taki sposób, żeby widz chciał wrócić do domu i strzepnąć ją dokładnie tak samo.
Królową epizodów stała się Pani już w przedszkolu.
Tak, to był pierwszy znak [śmiech – przyp. red.]. Teatrzyk na Dzień Matki, Madzia świetnie przygotowana. Mama siedzi w pierwszym rzędzie, a córcia czeka na swoją kolej. Gdy ta nadchodzi, Madzia staje na środku, patrzy na salę i w ryk. Z oczu leciały przeogromne grochy. Podbiegłam do mamy i powiedziałam, że musimy już iść, że ja jej wszystko opowiem w domu.
Może już wtedy pragnęła Pani tych emocji, aktorskiego dramatu?
Możliwe, że to był wewnętrzny bunt, że ja chciałam monodram w tym przedszkolu zrobić.
I z małej Madzi, królewny epizodu, wyrosła Minerwa. Bogini mądrości, wojny i literatury. Czy pomiędzy nazwą teatru a Pani osobowością jest jakaś korelacja?
Zdecydowanie tak. W tej nazwie jest ogromna siła. Literatura, bo ją uwielbiam. Dużo czytam, piszę książkę i felietony. Wojna, bo jestem buntowniczką. Sowa to symbol mądrości – takiej książkowej, ale i życiowej. Myślę, że życie przeczołgało mnie po podłodze, więc dzisiaj mogę tę mądrość przekazywać innym. To taka zwykła mądrość, zwykłej kobiety. Chociaż gdyby spojrzeć na nas z dystansu, wszyscy jesteśmy pozornie zwykli, a w głowie szaleje istny gejzer. Boimy się go uwolnić. Gdybyśmy wszyscy uwolnili nagle swoje gejzery, na świecie zapanowałby chaos. Ale przecież można powoli, delikatnie, jak amplituda…
Tekst i wywiad: Justyna Michalkiewicz