Czasami trzeba powiedzieć wszechświatowi czego się pragnie

Płytą „Złoto” zagościł w sercach słuchaczy, którzy szczelnie wypełniają kluby i sale koncertowe. O autentyczności i prawdzie w muzyce, walce z nadmiernym perfekcjonizmem, o ego, które domaga się nakarmienia i dyscyplinie, która nie opuszcza również artystów, rozmawiamy z Krzysztofem Zalewskim – muzykiem, kompozytorem, multiinstrumentalistą.

Urszula Abucewicz: Zastanawiam się nad tytułem płyty „Złoto” i przychodzi mi skojarzenie „złoty chłopiec”. Czy czuje się Pan jak „złoty chłopiec”?

Krzysztof Zalewski: Akurat nie to było moim skojarzeniem. Chciałem wysłać do wszechświata informację czego pragnę, ale podkreślić też, że teraz są moje złote lata. Dożyłem wieku chrystusowego, więc jeszcze jestem młody, ale zarazem już dorosły. A poza tym, złoto samo w sobie jest fascynującą substancją, ludzie się mordowali, aby je zdobyć, jest ono niezbędne do podróży kosmicznych.Aby nie spłonąć od gorąca słońca trzeba wkładać skafandry z domieszką złota, jest świetnym przewodnikiem, więc gdyby nie złoto – elektronika nie miałaby szansy bytu. Ponadto, jest go niezmiernie mało na ziemi, bo jest pochodzenia kosmicznego. Jest to fascynujący pierwiastek sam w sobie, a poza tym niesie ze sobą pozytywne konotacje, „Golden years” jak w piosence Davida Bowie. Czasami trzeba dać wszechświatowi wskazówkę, czego się pragnie, a ja chcę, by teraz były moje złote lata.

Czy tak się stało?

Odkąd wyszła płyta „Złoto” wiele dobrego zaczęło się dziać, na koncerty przychodzi zdecydowanie więcej osób. W całej Polsce sale są pełne, stacje radiowe zaczęły grać moje piosenki – mówiąc krótko zadziałało.

W jednym z talent show z ust jednego z jurorów padło hasło: „Dzięki Bogu za takiego artystę jak Krzysztof Zalewski”. Jak Pan reaguje na takie słowa?

Prawdę powiedziawszy pierwsze słyszę, bo nie mam od kilku lat telewizora. Bardzo to miłe. Traktuję to jako komplement. Miło być przez kogoś docenionym.

A czy nie boi się Pan, że te złote lata miną? Jak Pan sobie radzi z oczekiwaniami wobec Pana?

Stymulują mnie do większej pracy. Im wyżej poprzeczka, tym lepiej. Mam nadzieję, że następną płytą przekroczę kolejny magiczny próg. Tak à propos tego, że mijają złote lata… no cóż, wszystko mija, ale dobrze jest je mieć , doświadczać ich i je przeżyć.

Pozostając w temacie złota, które wartości są dla Pana złotem, a które srebrem? Jakie wartości są ważne dla Pana w życiu?
Muzyka jest dla mnie ogromną wartością. A oprócz tego, żeby nie zabrzmieć banalnie, miłość. To ona jest siłą, która powoduje, że chce nam się więcej, dzięki niej czujemy, że żyjemy i możemy się poświęcić dla drugiej osoby. Tak, niewątpliwie miłość i przyjaźń są ważne w moim życiu. Mam grono bliskich przyjaciół, ale nie ukrywam, że to muzyka daje mi siłę napędową do moich działań.

Muzyka jest na pierwszym miejscu w Pana życiu. A schodząc na ziemię, jeśli chodzi o Pana warsztat pracy, to najpierw powstaje ścieżka dźwiękowa, a potem pisze Pan tekst?

Tak. Zresztą wielu wykonawców postępuje podobnie. Wiem, że Kasia Nosowska całe życie tak pracuje. Muzyka wyznacza klimat piosenki. Do piosenki „Luka” napisałem chyba ze trzy czy cztery teksty i cały czas miałem wrażenie, że tekst nie współgra z muzyką. Czułem, że jest dopasowany na siłę, aż w końcu udało mi się napisać takie słowa, które w moim przekonaniu idealnie współgrają z muzyką, doskonale ją uzupełniają. Mam wrażenie, że jest to jeden organizm, więc kiedy w końcu uda się taki tekst stworzyć – to go zostawiam.

Słynie Pan z perfekcjonizmu. Czy ta cecha pozwala zbliżyć się do sukcesu? Czy raczej jest utrapieniem dla siebie i innych?

Z jednej strony mam tendencję do dążenia do perfekcjonizmu, być może to dlatego, że jestem zodiakalną Panną. Choć z drugiej strony nie przekłada się to na życie prywatne, bo w domu jestem strasznym bałaganiarzem. Natomiast wydaje mi się, że trochę wyrastam z tego perfekcjonizmu i słychać to już na płycie „Złoto”. Wiele detali, które normalnie bym cyzelował, czy to produkcyjnych, czy to wykonawczych, odpuściłem po to, żeby nie zabić emocji. Wolałem wstawić ścieżkę wykonawczą, może nie tak idealnie zaśpiewaną czy zagraną, ale przepełnioną duchem. Uczę się tego powoli, że lepiej zostawić coś, co jest niedoskonałe, ale gra na emocjach niż coś, co będzie wycyzelowane w punkt, natomiast pozbawione duszy.
Krzysztof Zalewski

Uczy się Pan poskramiać swój perfekcjonizm. Czy ma Pan jakiegoś przewodnika duchowego? Nauczyciela? Kogoś, kto pokazuje Panu kierunki rozwoju muzycznego?

Myślę, że jest wiele takich osób w moim otoczeniu, które pokazują mi, że nie wszystko musi być idealne i perfekcyjne. Na pewno pomaga mi w tym moja dziewczyna, ona nie jest muzykiem, więc to co robię, traktuje emocjonalnie. Nie wie dlaczego coś jej się podoba, a coś nie, ale wie co chwyta bardziej ze serce. Oprócz tego, przez lata współpracowałem z Budyniem Jackiem Szymkiewiczem – wokalistą Pogodno – który zawsze nagrywał jedną ścieżkę wokalną i nigdy jej nie poprawiał. Zawsze to u niego podziwiałem, że jest w stanie zrezygnować ze swoich ambicji i zostawić wokal, który rzeczywiście czasami nie stroił, ale za to był pełen emocji, zapisem jakiejś chwili. Jest wiele osób, z którymi pracuję, dzięki którym uczę się tego.

Na pewno też Natalia Przybysz ma spory wpływ na to jak śpiewam. Otworzyła mi głowę na rozmaite rozśpiewki czy techniki śpiewania, o których nie miałem wcześniej pojęcia. Ona też pracuje w taki sposób, że wszystko nagrywa na setkę, czyli de facto na żywo. Tak nagrała całą swoją ostatnią, piękną płytę „Światło Nocne”. A teraz siedzimy w studio i miksujemy materiał – piosenki Czesława Niemena, które zagraliśmy na festiwalu w Jarocinie, a wkrótce też ukaże się płyta „Zalewski śpiewa Niemena”. Siostry Paulina i Natalia Przybysz śpiewają w chórkach. Ten materiał również nagraliśmy na setkę. Mimo tego, że jest wiele miejsc, które chciałbym poprawić, dochodzę do wniosku, że nie warto, bo energia, która powstała gdy graliśmy wszyscy na żywo i w jednym czasie – jest więcej warta niż to, że zaśpiewam idealnie czysto.

Dlaczego to odpuszczanie jest takie ważne?

Myślę, że to wynika z tego, że w rock’n’rollu bazujemy przede wszystkim na emocjach. Jeszcze inna kwestia jest bardzo ważna – to odpompowywanie ego. Celem nadrzędnym jest piosenka, muzyka i to jakie wrażenie wywrze na słuchaczu, a mniej istotne jest to, na jakiego świetnego wokalistę czy instrumentalistę wykreujemy się przed słuchaczami. To jest dopieszczanie ego – a trzeba bić się o to, żeby to piosence zrobić dobrze.

Co daje Panu pewność siebie, że staje Pan na scenie i potrafi zaczarować publiczność? Stworzyć magię na koncercie?

Czuję taką potrzebę od dzieciństwa. Wiąże się to z tym, że mam rozdęte ego, jestem skrajnym egocentrykiem i pewnie trochę narcyzem i dlatego dobrze się czuję w świetle reflektorów. Natomiast wyjście na scenę ma dla mnie podwójnie terapeutyczną rolę, po pierwsze zdarza mi się, że zapominam o sobie i jestem jedynie przekaźnikiem słów, emocji, melodii i dźwięków i wtedy wydarza się coś pięknego, bo nie ma mnie, jestem tylko dźwiękiem, słowem, muzyką. To są niemal buddyjskie chwile – kiedy jestem częścią czegoś większego niż ja sam – to są piękne momenty. A po drugie, kiedy mogę wygrzać swoje ego będąc na scenie w pierwszej linii – to potem jestem bardziej znośny na co dzień, bo moje ego zostało nakarmione i mogę być spokojniejszy, bardziej introwertyczny, nie muszę być wodzirejem na imprezie, mogę spokojnie siedzieć sobie z boku i obserwować świat, nie męczyć sobą ludzi.

W utworze „Chłopiec” śpiewa Pan: „Mógłbym być doktorem dusz”. Czy teraz czuje się Pan takim lekarzem dusz?

Mam taką potrzebę i stawiam sobie za cel, że jeśli ludzie przychodzą tłumnie na moje koncerty, to chciałbym im dać coś w zamian, marzy mi się to, żeby wychodząc z mojego koncertu, słuchacze unosili się 5 cm nad ziemią, żeby byli naładowani pozytywną energią, która pozwoli im zmierzyć się z codziennymi problemami. Zawsze w każdym mieście staram się stworzyć chór z ludzi zgromadzonych w klubie czy w sali koncertowej i zadaję im różne tematy do śpiewania. Myślę, że to jest pewnego rodzaju terapia, ale aż tak daleko bym nie szedł, że jestem doktorem dusz (śmiech), co najwyżej dostarczam rozrywki.

Uwielbiam utwór „Jaśniej”. Śpiewa Pan w nim, że najbardziej boi się przeciętności. Czy nie jest też tak, że żyjemy w czasach indywidualizmu, oryginalności, w których każdy chce być inny i wyróżniać się z tłumu?

Wszystkie nasze starania są skazane na porażkę, bo nic po nas nie zostanie na dłuższą metę. Szekspir się jeszcze jakoś trzyma, ale kto wie, czy nie trafi w nas jakaś kometa i za 10 tysięcy lat nikt nie będzie miał pojęcia o istnieniu naszej kultury. Myślę więc sobie, że próbuję w ten sposób nadać swojej egzystencji sensu. Z drugiej strony piosenkę „Jaśniej” pisałem 5-6 lat temu, dlatego teraz boję się trochę innych rzeczy. A ponieważ wybrałem drogę zawodową związaną z muzyką – to na pewno nie chciałbym być przeciętnym, chciałbym się czymś wyróżnić. O tyle jest to dobre, że nie mogę sobie pozwolić na cynizm czy koniunkturalizm, że zrobimy teraz piosenkę do radia i skroimy ją tak, żeby była nie za duża, nie za mała, specjalnie nikogo nie drażniła i by ją często puszczali. Na pewno na coś takiego nie mógłbym sobie pozwolić. Oczywiście, marzy mi się, żeby moje piosenki były grane w radio, ale podstawą jest zawsze to, żeby zrobić dobry numer, który mi się będzie podobał, który mnie wzruszy – a potem jeśli uda się sprawić, żeby jak najwięcej osób o tej piosence usłyszało – to super. Skoro robię już to co robię, to nie chciałbym być banalny, powtarzalny. To jest taka bardziej mantra do siebie, żeby nie dać się ponieść rutynie, cynizmowi czy lenistwu.

Jest Pan multiinstrumentalistą. Na jakim instrumencie gra Pan najlepiej?

Moim głównym atutem i główną bronią jest wokal. Radzę sobie na gitarze, ale tak naprawdę największy dryg mam do bębnów, ale to nie znaczy, że jestem wybitnym bębniarzem, bo żeby tak się stało, trzeba ćwiczyć, a ja głównie śpiewam. Gram nieźle na klawiszach. Potrafię sobie akompaniować na rozmaitych instrumentach – natomiast daleko mi do wirtuozerii. Znam wielu kolegów, którzy są o wiele lepsi ode mnie.

Na ostatniej płycie nagrał Pan dwa utwory polityczne: „Polsko” oraz „Uchodźca”. Zastanawiające, dlaczego artysta pracujący w branży rock’n’rollowej dwa utwory poświęca takiej tematyce?

Najchętniej zadałbym pytanie, dlaczego tylko dwa? Kiedy pracowaliśmy nad płytą „Złoto” dochodziło już do zaostrzenia sytuacji na scenie politycznej w Polsce, do pewnej polaryzacji, ale nie w takim stopniu, w jakim występuje teraz. Zawsze śpiewam o tym, co mnie dotyka, co mnie boli, dlatego zależało mi na tym, żeby również o tym zaśpiewać. Nie jestem w stanie zrozumieć, że w kraju, który deklaruje się w 95 proc. jako katolicki i w którym większość czytało Pismo Święte, nie pamięta o tym, że Chrystus mówi: „Byłem nagi, a odzialiście mnie, byłem spragniony, a daliście mi pić”. Jeśli zaś chodzi o utwór „Polsko” – to potrzebowałem wykrzyczeć to, co czuję.

Choć z drugiej strony zagrał Pan w „Historii Roja”, filmie o Mieczysławie „Roju” Dziemieszkiewiczu – żołnierzu wyklętym.

Kiedy film był kręcony, w naszym społeczeństwie nie było jeszcze takiej polaryzacji i wojny polsko-polskiej. „Historia Roja” to film o członkach podziemia antykomunistycznego w latach 40-stych i na początku lat 50-tych, która nijak nie przekłada się na dzisiejszą politykę. Do głowy by mi nie przyszło, że historię żołnierzy wyklętych będzie się dzisiaj wykorzystywać do obecnej walki politycznej. Wiedząc to wtedy, nie wziąłbym pewnie udziału ponownie w tym filmie, ale też nie wstydzę się tej roli – bo to nie jest żadna laurka, ale trudna historia o ludziach sprzed lat 60-tych.

Pana tata jest aktorem. A Pan jak się czuł na planie filmowym? Jest Pan przecież amatorem.

Tak, mój tata jest aktorem. Gdy byłem mały i wydawało mi się, że chcę pracować tak jak on, usłyszałem, żebym nie wybierał aktorstwa, bo to ciężki i dosyć niewdzięczny zawód. Miał rację. Ponieważ lubię próbować różnych rzeczy i lubię też wyzwania, chciałem zobaczyć jak sobie poradzę i przyznam, że wolę robić – to co umiem, a umiem grać i śpiewać. W tym właśnie kierunku widzę swoją karierę.
Krzysztof Zalewski

A gdyby ktoś zaproponował Panu rolę w jakimś filmie?

Epizod bardzo chętnie. Frank Zappa zagrał np. w „Policjantach z Miami”. Epizod to jest świetna zabawa, super przygoda. Zostawmy muzykę muzykom, a filmy aktorom – to też jest zawód, którego trzeba się nauczyć.

Uwielbiam twórczość Kasi Nosowskiej. W wielu wywiadach wspominał Pan, że pracowaliście razem. Jaki wpływ wywarła Nosowska na Pana twórczość?

Też byłem fanem Kaśki od małego, więc gdzieniegdzie w moich tekstach można wyczuć jej ducha. Jeśli z kogoś „zżynam” to z Budynia i Kaśki Nosowskiej, przy czym nie dzieje się to świadomie, ale jestem tak przesiąknięty jej duchem, Budynia czy Michała Wieraszki, z którym pracowałem przez kilka lat, że pewnie echa ich wrażliwości odzywają się w moim pisaniu. A jeśli chodzi o Kaśkę, to jestem zafascynowany jej pisaniem i śpiewem. Myślę, że uczę się od niej cały czas.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że to Kasia Nosowska pokazała Panu, że pisanie wymaga dyscypliny.

Tak, ważne jest, żeby wprowadzić reżim do pracy i siadać do biurka z długopisem.

I tak rzeczywiście jest? Wprowadził Pan reżim do pisania?

Teraz jestem w trasie, więc trudno mi się przestawić na taki tryb, ale gdy kończyłem płytę „Złoto”, wprowadziłem pewien reżim, wstawałem rano, jeździłem do sali prób, codziennie śpiewałem i codziennie też pisałem. Im dłużej się to robi, tym większej wprawy się nabiera. Tak jak ze wszystkim. Gdy przychodzi wena, nagły przypływ inspiracji, to jesteśmy w stanie ją uchwycić tylko wtedy, gdy siedzimy z kartką i długopisem. A jeżeli w tym czasie jeździmy na karuzeli, albo robimy tysiąc innych rzeczy – to ona przyleci, wyleci i to będzie tyle, dlatego warto być przygotowanym.

Wywiad i tekst: Urszula Abucewicz

Oceń ten artykuł

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *