Miała wszystko – urodę, ogromny talent i niesamowitą karierę. Kiedy była u szczytu sławy, odpuściła. Wtedy na jej drobne barki baletnicy spadł ogrom nieszczęść. Izabela Sokołowska-Boulton – baletmistrz i zastępca kierownika baletu Opery Bałtyckiej stoczyła w życiu wiele walk, w tym te najważniejsze – o własne życie, o syna, o nadzieję i szczęście. Wszystkie wygrała! Bo jak sama mówi: „Dopóki się nie poddajemy, nic nie jest wyrokiem!”.
Balet był i jest ważną częścią twojego życia, ukształtował cię. Balet to twoje spełnione marzenie z dzieciństwa?
Mam zdjęcia z dzieciństwa, na których jestem w pseudo pozach baletowych (śmiech). Musiałam je gdzieś podpatrzyć, bo to zdjęcia z czasów, kiedy o balecie nie było jeszcze mowy, nie był planowany. Byłam w trzeciej klasie szkoły podstawowej i przyszła pani ze szkoły baletowej, która wybierała dzieciaki z predyspozycjami. Załapałam się, mogłam podejść do egzaminów i starać się dostać do tej szkoły. I tak w 1994 roku oficjalne stałam się uczennicą szkoły baletowej.
Rygor, surowi nauczyciele, codzienna musztra – często słyszy się takie rzeczy o szkołach baletowych… Doświadczyłaś tego?
Rygor? Tak. Myślę, że balet, podobnie jak sport, to dyscyplina, gdzie rygor musi występować, ale oczywiście musi mieć też pewne granice. Wtedy wydawało się dla mnie normalne, że ktoś ode mnie wymaga, że ktoś krzyknie czy dociśnie stopę lub nogę, bym zrobiła szpagat. Nie czułam w tym agresji. Myślę, że jeśli dziecko jest zdecydowane i naprawdę chce tańczyć w balecie, to surowa szkoła i dyscyplina pozwala mu osiągnąć ten cel. Pojawiały się artykuły, które opisywały historię dzieci dręczonych w szkołach baletowych. Sama pamiętam teksty niektórych nauczycieli, które dziś uznano by za szokujące. Powiem szczerze, na mnie nie robiło to wtedy wrażenia. Byłam jakoś na to odporna. Oczywiście momentami się wściekałam i dyskutowałam z nauczycielami. Jedna czy dwie kłótnie z moją panią profesor skończyły się trzaskaniem drzwiami, ale później się godziłyśmy. Kiedy trafiłam do teatru do Kopenhagi, zrozumiałam, że nie było lepszego nauczyciela niż moja pani profesor. Nikt nie przygotowałby mnie na profesjonalną pracę tak, jak ona. Rygor na mnie działał, wściekałam się, ale chciałam udowodnić, na co mnie stać (śmiech). Determinacja w ten odwrócony sposób jest moją siłą. To, czego nie lubiłam i co źle wspominam, to szkolne zazdrości i ciągła rywalizacja.
Kiedy się poznałyśmy lata temu, wspomniałaś mi, że tańczysz w Kopenhadze. Spytałam cię wtedy, czy jesteś aż tak dobra, bo taniec w zagranicznym teatrze w tym wieku wydawał mi się sukcesem. Odpowiedziałaś, że miałaś szczęście. Dopiero później z innych źródeł dowiedziałam się, że to nie było szczęście, tylko wielki talent. To jak w końcu było z tą Kopenhagą?
Wiesz jak to jest z chwaleniem się (śmiech). Jakoś nigdy nie czułam, że robię coś super. Nawet kiedy wygrywałam konkursy, wydało mi się obciachowe tym chwalić. Do dziś zresztą mam poczucie, że coś tam wiem i potrafię przekazać, ale dlatego, że siłą rzeczy po tylu latach musiałam się czegoś nauczyć. Nigdy nie przyświecała mi myśl, że Sokołowska jest najlepszą baletnicą i jest mega super (śmiech). W gdańskiej szkole baletowej byłam w grupie ludzi, o których można było powiedzieć, że rzeczywiście byli utalentowani. Szkoła przygotowywała nas do różnych konkursów. Najpierw do ogólnopolskich, a później wyłaniano poszczególne osoby i kierowano nas na konkursy międzynarodowe. Tak udało mi się polecieć do Japonii. To był dla mnie totalny kosmos. Miałam 17 lat i nie dość, że leciałam na międzynarodowy konkurs, to jeszcze byli tam tancerze z całego świata. Nie było grup wiekowych, startowaliśmy z profesjonalnymi tancerzami, ale udało nam się dojść do finału. To było niesamowite doświadczenie. W jury siedział dyrektor artystyczny Królewskiego Baletu w Kopenhadze i zaprosił nas na wiosnę na audycję. Nie udało mi się na nią dojechać, bo się rozchorowałam, ale dostałam wiadomość, że czekają na mnie i chcą, bym się zaprezentowała. Chciałam zacząć dorosłe życie i czmychnąć ze szkoły. Pojechałam sama, niemalże z misiem pod pachą, podekscytowana i przerażona (śmiech). Najpierw z Gdańska do Szczecina, później promem do Danii. Prosto z promu odebrano mnie i zabrano do teatru na spektakl „Śpiąca Królewna”, i tym samym znalazłam się w bluzie dresowej na środku widowni. Fotele obite czerwienią i złotem, wszyscy goście ubrani elegancko, a ja w bluzie. Przerażające (śmiech). Do dziś pamiętam zapach tego teatru. Po spektaklu wzięłam udział w lekcji tańca klasycznego całego zespołu. W Gdańsku na co dzień miewałam cięższe i bardziej skomplikowane lekcje, ale na audycjach byłam tak zestresowana, że zachowywałam się, jak totalny… brak mi słów (śmiech). Mimo wszystko zaproponowano mi kontrakt, a ja się zgodziłam. Z nikim tego nie skonsultowałam. Zadeklarowałam się, że od sierpnia zacznę pracę, chociaż nie miałam pojęcia, co zrobię z maturą i dyplomem, i co na to powiedzą rodzice (śmiech).
Do dziś jesteś jedyną Polką, której udało się zdobyć złoty medal w Warnie.
Medal zdobyłam, kiedy wiedziałam już, że mam pracę w Kopenhadze, ale nadal reprezentowałam szkołę i Polskę. Był okupiony naprawdę cholernie ciężką pracą. Bułgaria, lipiec, upały ponad 30°C , brudne sale, ogromna rywalizacja i trzy tygodnie prób, a trzy tygodnie z moją panią profesor wyglądały tak, że prawie nie opuszczałam sali (śmiech). Było ciężko, ale była też niesamowita atmosfera. Pomimo tego, że każdy z nas chciał się wykazać, kibicowaliśmy sobie nawzajem. Nie było łatwo, byliśmy zmordowani. I przyszedł dzień wyników. Kiedy podchodziłam do tablicy, na której były wyniki i zobaczyłam swoje nazwisko na samej górze… To było coś niesamowitego. To był duży sukces, chociaż ja już miałam pracę marzeń. Konkursy nigdy nie stanowiły dla mnie wyznacznika, kochałam pracę w teatrze i bycie wśród ludzi, których traktowałam jak rodzinę. To mnie uszczęśliwiało.
Zdobyłaś chyba wszystko, co było do zdobycia w balecie i przyszedł czas na miłość.
Przyjechałam na Wielkanoc do Polski. Tu poznałam swojego pierwszego męża. Później on przyjechał do Kopenhagi. Można powiedzieć, że praktycznie z dnia na dzień wszystko zostawiłam i wyjechałam do niego do Grecji. Ten ostatni rok w balecie był dla mnie bardzo dobry. Tańczyłam prawie same główne role, nie miałam kontuzji, byłam na tournée na Wyspach Owczych i Grenlandii i było cudownie, ale to był etap, w którym zaczęłam się zastanawiać, czego tak naprawdę chcę. W liceum byłam przekonana, że do wieku 30 lat moje życie będzie wypełniał tylko balet. W wieku 22 lat uznałam jednak, że już się natańczyłam. Miałam za sobą dość spory repertuar i postanowiłam odejść, będąc – powiedzmy – prawie na szczycie (śmiech). Patrzyłam na swoje starsze koleżanki, które były pierwszymi solistkami, które osiągnęły tak wiele, a na koniec swojej kariery nie wydawały mi się szczęśliwe. Były samotne, nie miały rodzin… Bałam się, że po trzydziestce będę tak związana z baletem, że będę na niego skazana. Więc chcąc być bardzo zapobiegawczą, wszystko rzuciłam za młodu (śmiech).
Miało być pięknie, miałaś być szczęśliwa, ale rzeczywistość cię rozczarowała?
Rzuciłam wszystko. Pojechałam – wydawało mi się – za miłością mojego życie. Było dużo zdarzeń, które powinny były mnie odciągnąć od tej decyzji, ale jestem dość zawzięta, jeśli coś sobie postanowię, nie cofam się. W Grecji realia były zupełnie inne, niż zakładałam. Okazało się też, że byłam po prostu niedojrzałą osobą, która podjęła niedojrzałą decyzję. Mimo wszystko dziś mam 11-letniego syna, który jest cudownym chłopakiem i moim przyjacielem. Czasami myślę, że pojawił się w moim życiu, by wybawić mnie z opresji, był punktem zapalnym, który zmusił mnie do walki o życie.
Marzenia pękły niczym mydlana bańka?
Już po paru tygodniach w Grecji poczułam, że to nie jest to. Bardzo szybko zatęskniłam za rodziną, za baletem, za moimi przyjaciółmi. Osoba, z którą się związałam, okazała się mało wspierająca. Obietnice i wizje okazały się kłamstwami. Próbowałam się tam odnaleźć. Uczyłam się języka, nawiązywałam kontakty. Myślałam o powrocie, ale ciężko było mi przyznać się do porażki. Były momenty, kiedy przyczyn problemów w związku doszukiwałam się w sobie. A to sprawiało, że wierzyłam, że skoro problem jest we mnie, to mogę jeszcze coś zmienić lub poprawić. Wciągnęłam się w wir obwiniania się. Kłótnie, nerwy, brak snu… Zaczynało mnie to wykańczać. Dziś mam nowe życie, ale gdy czasami wracam do swoich dzienników z tamtych lat, i do tego, co wtedy przechodziłam, trudno mi w to uwierzyć. Myślę, że to właśnie to obwinianie się wpędziło mnie w chorobę. To, co tam się wtedy wydarzyło, to temat na jakąś koszmarną książkę, po przeczytaniu której ludzie pukaliby się z niedowierzaniem w głowę, że mogłam być tak głupia. Byłam naiwna. Myślałam, że mogę kogoś zmienić, że potrafię nauczyć miłości i zaczęłam się gubić, a do tego okazało się, że jestem w ciąży. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Prawie uwierzyłam mężowi, który wmawiał mi, że moja rodzina jest zła, że moi przyjaciele są źli. Byłam osaczona, nie mogłam i nie potrafiłam sobie z tym poradzić.
Narodziny dziecka coś zmieniły?
Dwa miesiące po porodzie dostałam bardzo silnego bólu kręgosłupa. Lekarze podejrzewali jakiś ucisk po porodzie. Z czasem ból jednak stawał się coraz silniejszy i niczym nie dało się go uspokoić. Miałam 3-miesięcznego synka, chciałam być perfekcyjną matką, przeczytałam dziesiątki podręczników (śmiech). Wreszcie naprawdę miałam przy sobie kogoś do kochania. Paradoksalnie, kiedy mój Foivos był przy mnie, czułam się najbezpieczniejsza. Bycie przy nim to była jedyna rzecz, która dawała mi wtedy szczęście. Ból jednak narastał, w końcu trafiłam na skan. Nie wiedziałam, co się dzieje, nikt mi nic nie mówił. Mój mąż powiedział mi tylko, że jedziemy do Aten na dalsze badania. Odchodziłam już wtedy od zmysłów, ból był niewyobrażalny, paraliżował mnie. Wizja wyjazdu do Aten przerażała mnie, bo miałam zostawić na ten czas synka. Pojechałam. Po kilku dniach pełnej diagnostyki usłyszałam, że mam jakiś guz. Przeszłam operację. To, że nie wylądowałam na wózku, prawdopodobnie zawdzięczam baletowi. Po operacji przyszedł lekarz i powiedział, że tego guza nie wycięli tylko odbarczyli kanał kręgowy. Potrzebna była kolejna operacja, ale od strony brzucha. Ból po operacji zniknął, niestety tylko na chwilę. Później wrócił jeszcze silniejszy, wręcz niewyobrażalny. Na dalsze leczenie musiałam jechać do Polski.
Polska i co dalej?
Pojechałam do Polski bez synka. Zdaniem mojego ówczesnego męża i jego rodziny, pomysł zabrania przeze mnie dziecka był tylko moim wymysłem, ale miałam wrażenie, że bagatelizują moje prośby o zabranie ze sobą syna… Rozrywało mi serce. W Polsce przeszłam kolejną operację, która była jeszcze większym koszmarem niż poprzednia. Z rozpoznania wyszło, że guz był łagodny, resztę miała załatwić radioterapia. Po dwóch tygodniach, kiedy zaczęłam powoli stawać na nogi, ból znowu powrócił. Wylądowałam w Akademii Medycznej w Gdańsku. Zrobiono mi skan całego ciała. Okazało się, że guz w kręgosłupie się rozlał na mięsień biodrowo-lędźwiowy i że mam przerzuty do płuc. Nie było mowy o kolejnej operacji ani o radioterapii, jedynym wyjściem była chemia, ale mogła mi tylko trochę wydłużyć życie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co się dzieje. Zrozumiałam, że moje życie może zaraz się skończyć, a ja mogę nigdy więcej nie zobaczyć mojego dziecka. Mąż nie chciał przyjechać ani go przywieźć. Moja lekarz dzwoniła do niego, tłumaczyła, jak poważna jest sytuacja. Powiedziała mu, że umieram… Nie wzruszyło go to. Zgodziłam się na chemię, po drugiej poleciałam do Grecji z moim tatą, w pewnym sensie pożegnać się z moim dzieckiem. Kiedy go zobaczyłam, poczułam się jakbym ozdrowiała. Nosiłam go, nie czułam bólu, ale to trwało tylko jeden dzień. Po tygodniu musiałam wrócić do Polski, by kontynuować leczenie. Bez syna. Nie pozwolono mi go zabrać. Mąż uważał mnie za idiotkę, a chęć bycia z synem za fanaberię. Po powrocie zupełnie się rozłożyłam, nie mogłam chodzić. Przyjeżdżało do mnie hospicjum, lekarze z poradni bólu. Bolało mnie wszystko, ale ból duszy był chyba najgorszy.
Kiedy pojawiła się nadzieja?
Gdybym nie miała syna, chyba nie zależałoby mi na walce. Nie miałabym sił, żeby mierzyć się z tym bólem. Ale miałam Foivosa i miałam dla kogo żyć. Moi przyjaciele z Kopenhagi znaleźli mi terapię w Chinach. Nikt mi niczego nie obiecywał, ale to była jedyna deska ratunku, której mogłam się złapać. Konsultowałam się naprawdę z całym światem, nikt nie dawał mi szans, ta była ostatnią. Moi przyjaciele w Kopenhadze, w Trójmieście, w Polsce zaczęli zbierać dla mnie pieniądze. Organizowali zbiórki, koncerty, wychodzili z siebie, żeby zebrać potrzebną kwotę i wysłać mnie do Chin. To było niesamowite, bo w tym całym bólu i okrucieństwie, którego doznałam, spadło na mnie tyle dobroci. Znajomi ciągle mnie odwiedzali, oglądali ze mną filmy, a moi przyjaciele z Kopenhagi przyjechali, by coś dla mnie ugotować (śmiech). Poznałam masę wspaniałych ludzi. Ta choroba wiele mi zabrała, ale też wiele nauczyła. Wzbogaciła mnie, była dla mnie też w pewnym sensie uzdrowieniem. Po czterech miesiącach w Chinach wróciłam do Polski, później poleciałam do Grecji.
Po syna?
Najpierw rozpoczęła się walka o to, żebym w ogóle mogła się z nim zobaczyć, a później o to, żebym mogła go mieć przy sobie. Batalia trwała prawie rok, i to w kraju, gdzie prawo działa dość specyficznie. Z pomocą znowu przyszli ludzi dobrej woli, udało mi się odzyskać syna. Kilka razy sąd przyznał mi prawa do opieki, a później je odbierał. Kiedy zapadł ostateczny wyrok, mój były mąż nie chciał oddać Foivosa, musiała interweniować policja. To wszystko przypominało film kryminalny. Działo się wiele strasznych rzeczy, ale odzyskałam syna i jesteśmy razem do dziś.
Lekarze mówili, że nie ma szans, a ty mimo wszystko walczyłaś. Mąż odebrał ci dziecko, a i tak walczyłaś. Jak wierzyć, kiedy inni nie wierzą?
Nie wiem (śmiech). To chyba taka moja domena, może mój charakter, może też specyfika szkoły baletowej. Przecież na początku w balecie wcale nie byłam czarnym koniem, ale chciałam wszystkim pokazać i udowodnić, że dam radę. Mam w sobie upór i zawziętość, może to zadziałało. Na pewno ogromny wpływ mieli ludzie. Moi bliscy i przyjaciele, którzy o mnie i dla mnie walczyli. Oni we mnie wierzyli. Miałam takie poczucie, że nie mogę ich zawieźć. Dali mi ogrom mocy.
Wygrałaś z chorobą, odzyskałaś syna, długo oswajałaś się z normalnością?
Tak. Z chorobą wygrałam, ale mogła wrócić. Nie brakowało też hejterów, których „życzliwe” słowa nie dodawały mi skrzydeł. Starałam się koncentrować na synku, nie doszukiwać się bólu i nie żyć w strachu przed nawrotem choroby. Szukałam zajęć, a kiedy byłam zajęta, nie miałam czasu na myślenie. Starałam się stawiać sobie cele i do nich dążyć. Robić coś, co da mi perspektywę, pozwoli marzyć i spełniać marzenia.
Udało się? Spełniłaś swoje marzenia?
Poznałam swojego obecnego męża. Na początku trudno mi było zaufać i wierzyć. Mój mąż jest wspaniałą istotą, jest moim człowiekiem i pod każdym względem jest to dla mnie mężczyzna idealny. Jednak rzeczywiście pierwsze kłótnie wywodziły się z moich wcześniejszych doświadczeń i krzywd. Wiele rzeczy udało nam się wypracować i dziś mu ufam. Pozostała za to skłonność do obwiniania się. Nienawidzę konfliktowych sytuacji, boję się ich i wolę je łagodzić. Mamy córeczkę. Zawsze marzyłam, by mieć taką parkę, jaką mam dziś. W Chinach dowiadywaliśmy się, czy jest jeszcze możliwe, bym mogła urodzić. Okazało się, że tak. Ciąża nie była łatwa, była zagrożona. Po porodzie wyszłam ze szpitala z sepsą, znowu moje życie było na szali i znowu się mi udało.
Masz rodzinę, jesteś zdrowa, realizujesz się też zawodowo?
Moje życie jest komfortowe, spełniam się na wielu płaszczyznach, również zawodowo. Jestem baletmistrzem, czyli pedagogiem zespołu baletu. Jestem zastępcą kierownika w Operze Bałtyckiej. W 2016 roku balet znowu wrócił na deski Opery Bałtyckiej i tak od trzech lat pracujemy nad tym, by poziom był coraz wyższy. Zajmuję się również choreografią – to zaczęło się z Teatrem Tańca w Sopocie. Po chorobie myślałam, że już nigdy nie będę mogła tańczyć, ale znowu musiałam coś udowodnić i „tańczę”. Udowadnianie trwa (śmiech). Nie wiem, czy to sobie chcę coś udowodnić, czy lekarzom, ale zawsze gdzieś na mojej drodze znajdzie się jakiś niedowiarek, któremu muszę pokazać (śmiech). Może to chore podejście, ale mnie nakręca, więc działa. Codziennie walczę z bólem, ale robię wszystko, by nie nadawać temu mocy, ani nie poświęcać zbytniej uwagi. W pracy staram się wprowadzić życzliwość na bazie kopenhaskiego doświadczenia, gdzie nie było zawiści i chyba to się udaje. Jesteśmy rodzinni i wspierający. Lubię chodzić do pracy. Jestem szczęśliwa.
To, co przeszłaś, walka, jaką musiałaś stoczyć i to nie jedną… Jak teraz patrzysz na życie?
Najważniejsze to robić w życiu to, co się kocha, słuchać swojej intuicji, nie pozwolić sobie wmówić, że coś nie jest możliwe. Nieważne czy jest to kontuzja, borelioza czy rak. Trzeba walczyć. W najgorszym wypadku może nam się to nie powieść. Jeśli życzliwie się czegoś chce i umie się o to poprosić, to znajdą się ludzie, którzy nas wesprą. Dobre słowo i prośba często znaczą więcej niż nagroda, a to napędza ludzi. Trzeba żyć i być szczęśliwym, cieszyć się słońcem, cudzym uśmiechem. Nic nie jest wyrokiem, dopóki się nie poddajemy. A jeśli już się nie poddajemy, to nie poddawajmy się na wesoło. I jeszcze jedno. Nie zawsze trzeba być twardzielem. Kiedy jest nam najgorzej i chcemy płakać i krzyczeć, płaczmy i krzyczmy, mamy do tego prawo. Ale później wstańmy i walczmy dalej.
Zespół baletowy Opery Bałtyckiej w składzie:
Natalia Cedrowicz
Ewelina Adamczyk
Sandra Springhorn
Milena Crameri
Jaimee Lee Camkin
Rei Yamamoto
Wiktoria Patok
Clelia Averna
Wywiad: Katarzyna Paluch
Zdjęcia: Adrian Kulesza „Raven Cave”
Make up: JoGo Make up Artist Joanna Skuza i Patrycja Aszyk
Fryzura: Monika Nowak
Stylizacje: Taranko
Miejsce: Muzeum Narodowe w Gdasku
Składamy serdecznie podziękowania Muzeum Narodowemu w Gdańsku oraz całemu zespołowi Muzeum za udostępnienie swoich pięknych wnętrz do wykonania sesji zdjęciowej.