Autorka: Klaudia Łucyk
Moje życie od 25 lat związane jest z tańcem. Jednak ostatnie 10 lat zmieniło moją codzienność w niezwykle barwny, pełen nowości, pozytywnych wibracji, wiedzy i nauki styl życia. Świadomie nazywam to stylem życia, bo to określenie oddaje stan mojego umysłu. Stan, który w tym koszmarnie trudnym, pandemicznym czasie pozwolił się prześwietlić bardziej niż kiedykolwiek. Czy zawsze było kolorowo? Jasne, że nie! Ale czy byłam tego świadoma?
Jeszcze rok temu nie miałabym wolnych wieczorów, aby taneczne myśli zamienić na słowo pisane. A już na pewno nie w lutym, czyli w miesiącu dla mnie najważniejszym! Końcówka starego i początek nowego roku to mnóstwo pokazów samby na terenie całego kraju, ogrom treningów dla samej siebie plus tych, które prowadzę na parkietach szkół tańca. Pomijam fakt, że cały rok to czekanie, przygotowywania, emocje, wspomnienia z poprzedniego karnawału, myśląc z błyskiem w oku o tym nadchodzącym. Ta ekscytacja i miłość do samby wyleczyła mnie z awiofobii (no prawie). Nie jestem zwolenniczką latania samolotem, a kilkunastogodzinne podróże samolotem to pewnego rodzaju męczarnia dla zbyt wybujałej w tej kwestii wyobraźni. Na ratunek jednak przychodziła zawsze myśl – już za kilka dni swoje stopy na najważniejszym parkiecie mojego życia – Sambódromo da Marquęs de Sapucaí w Rio de Janeiro.
Zielony „nocnik” na głowie
W 2017 roku zatańczyłam pierwszy raz na największym karnawale świata. To było tak niesamowite uczucie, że smak łez szczęścia pamiętam do dziś. I wcale nie przeszkadzało mi, że byłam jedną z ponad trzech tysięcy uczestników mojej szkoły samby. Jechałam na wielkiej platformie, w paskudnym, zielonym stroju, który dostałam od szkoły, w niewygodnych butach zrobionych z plastiku i z czymś na głowie, co przypominało trochę nocnik, a trochę stożek. Nawet gorące powietrze idące z dołu pojazdu, mieszające się ze smrodem spalin nie było kłopotliwe. Wiwatujący z trybun ludzie dawali tyle energii, że zapomniałam o spieczonych słońcem plecach i „koleżance” obok, która wyglądała, jakby dopiero wstała. Ze zdziwieniem patrzyła na moje sztuczne rzęsy i brokat. Ona tam już po raz setny, ja pierwszy i czułam największe szczęście na świecie. Taki był mój początek spełniania sambowych marzeń w Rio de Janeiro. Do tej pory oglądałam parady jedynie w telewizji, poprzez transmisje, które totalnie nie oddają rzeczywistości. Następnie napawałam się widokiem z trybun już na miejscu, w Brazylii. Gdyby ktoś wtedy powiedział, że kiedyś tam wystąpię – puknęłabym się w czoło.
Muza
A jednak! Następne lata na Sambodromie to wyczekiwane i wymarzone prestiżowe pozycje „muzy” szkoły samby. Paradowanie w tym charakterze to jak złapanie Pana Boga za nogi. Czy wypatrzono mnie spośród innych świetnych tancerek i zaproponowano tę pozycję? Nie. Chociaż gdybym nie umiała tego, co robię, to pewnie by się nie zgodzili. Dużo czasu, starań i trochę pieniędzy kosztowało mnie to, co mam. Przez cały rok naprawdę ciężko sambowo pracuję, by jeden miesiąc spędzić w kraju, który stał się moim drugim domem, gdzie jest rodzina, za którą bardzo tęsknię, i w którym do dziś się uczę, by móc przekazywać w Polsce pozyskaną tam wiedzę. Karnawał w Rio nie jest jedynie kolorowym widowiskiem pokazywanym w jednym promilu w światowych mediach… To historia, życie Brazylijczyków, talenty, nauka, miejsce na zmniejszenie bezrobocia, przekaz nie tylko tańczony, ale też krzyczany plus machina na zarabianie dzięki górom, których często nie widać. I to naprawdę jest tylko jedna setna tego, czym tak naprawdę są szkoły samby. Wchodząc w ten świat ładnych parę lat temu, zrozumiałam, że to nie jest jedynie zwykłe widowisko.
Sięgając marzeń
Pierwsze „zielone” doświadczenie, z pseudo nocnikiem na głowie, na tej najsłynniejszej tanecznej ulicy świata skłoniło mnie do znalezienia rozwiązania, które da mi rozwinąć skrzydła. Chciałam mieć przestrzeń na indywidualizm, na wrzucenie siebie w taniec, który każdy tancerz samby wykonuje podobnie, ale nie identycznie. Chciałam być zauważona, a nie tylko widziana, podziwiana, a w momencie oceny – najlepsza w swojej wersji. I tak właśnie się dzieje, gdy zostaje się muzą/muzem szkoły samby. Jesteśmy widoczni. Odznaczamy się strojem, charakterem motywu przewodniego szkoły samby, segmentem widowiska.
Mnie i mojemu narzeczonemu się właśnie udało! To właśnie Jailson, jako brazylijski tancerz, nauczył mnie narodowego tańca Brazylii. To on zaszczepił we mnie ogromną, nieskończoną miłość do tańca. To również on jest współtwórcą pełnych piór, spektakularnych kostiumów, w których tańczę na Sambodromie. To również on jest osobą, z którą współprowadzę zespół samby brazylijskiej Samba Art w Polsce. To człowiek, z którym się kłócę na sali prób i spieram w kwestiach wspólnej pracy. To też najbardziej optymistyczna osoba, jaką znam (a ten optymizm niekiedy doprowadza mnie do szału).
Konsekwentnie do celu
Od razu też chcę postawić tu jeden wykrzyknik. To nie jest reklama nas jako najlepszych tancerzy wszechświata ani najszczęśliwszych partnerów w prywatnym życiu, a już na pewno nie gwiazd Sambodromu. Pisząc to, piszę o nas wszystkich. O ludziach, którzy czasem się wstydzą lub boją spełniać zarówno te małe, jak i gigantyczne marzenia. Nie chcemy, by było widać, że chcemy stać na piedestale swoich możliwości, bo „co ludzie powiedzą”. Wstydzimy się własnych oczekiwań… A gdy uda się nam osiągnąć nasze maksimum i dojdziemy do obranego celu, to tak owiniemy nasz sukces w kolorową krepinę przedziwnych określeń, że nikt się nie zorientuje, iż walczyliśmy w taki, a nie inny sposób. Bo ten wcale nie spadnie nam z nieba na złoty talerz. Nikt nas nie wyłowił z tysięcy osób.
A czym jest ten mój cel? Nie wiem. I nie wstydzę się tego „głośno napisać”. Wiem, że kocham to, co stworzyłam, bo droga była długa i wcale nie tak kolorowa, jak na zdjęciach z Instagrama. Na tej drodze były, są i pewnie będą osoby, które skrytykują. No i OK, śmiało. Najlepsze jest to, że jeszcze rok temu bym tak o sobie nie mówiła. Nie miałam czasu, by spojrzeć na świat i moją codzienność tak jak teraz. Wydawało mi się, że nie wypada się chwalić, bo wychowano mnie w skromności i szacunku. Jednak dopiero teraz doszłam do tego, że skromność nie wyklucza pewności siebie i dumy z tego, co się osiągnęło, a tym bardziej do dążenia do rzeczy dla nas wielkich. Dziś nie ukrywam już naszych zalet, a ignoruję wszędobylską zawiść i hejt. Pandemia postrzeliła wielu z nas w najwrażliwsze miejsca, bez szansy na rewanż. Ale do czasu! Realizujmy się, działajmy, szanujmy nawzajem, a gdy nadejdzie jakieś zło, to zamieniajmy je w dobro.
Zdrowia <3