„Nie ma znaczenia, na kogo ktoś głosował, w momencie gdy oddaje ci swoje łóżko”

Mateusz Damiecki: 2014-07-02; sesja; fot. Karina Szymczuk/W-Impact; charakteryzacja: Izabela Andrys; stylizacja: Dominika Szozda; lokalizacja: Nowa Jerozolima

Mateusz Damięcki znany jest zapewne miłośnikom kina i teatru. A jeśli nie on, to z pewnością ktoś z jego niezwykle utalentowanej aktorsko rodziny. Można było go było spotkać w Sopocie podczas imprezy z cyklu „Serca Gwiazd”, organizowanej przez Przemka Szalińskiego.

Rozmawia Milena Rudzińska

Często bywa Pan w Trójmieście?

Niestety, rzadko. Rzadziej niż bym chciał, bo bardzo lubię tutejszy klimat.

Lubi Pan odwiedzać nasze strony?

Bardzo. Sopot kojarzy mi się z wypoczynkiem bardziej niż dwa pozostałe miasta, pewnie dlatego, że zawsze wydawał mi się najcieplejszy. Bardzo lubię też Gdynię, chociaż wszyscy ciągną na gdańską starówkę. Uwielbiam zwiedzać historyczne miejsca, ale to właśnie Gdynia mnie urzekła. Ma ciekawą, choć stosunkowo młodą historię. Poza tym w Trójmieście byłem na wielu festiwalach, a wiadomo, że kiedy spędza się czas ciekawie i w dobrym towarzystwie, to takie miejsca wspomina się szczególnie miło.

Czyli to wspomnienia przeważają nad historią tchnącą z miejsc?

Dla mnie raczej tak. Ale kiedy przyjeżdżają goście z zagranicy, to ważne, by zabrać ich do miejsc, które pokazują naszą polską historię, kulturę, tradycję. Do Krakowa czy właśnie do Gdańska.

To pytanie pewnie wszyscy Panu zadają: czy z perspektywy czasu posiadanie tak aktorskiej rodziny to pewna przeszkoda, a może ogromne ułatwienie?

Przyznam, że gdybym nie miał wobec Pani długu wdzięczności do spłacenia za to, że Pani poczekała, to bym powiedział, że strasznie nie lubię tego pytania.

Wiem, przepraszam, ale strasznie mnie korciło

Ponieważ jednak mam ten dług, postaram się odpowiedzieć, choć mam wrażenie, że się powtarzam, bo to pytanie pojawia się w moich rozmowach z dziennikarzami najczęściej. Zawsze się zastanawiam, czemu, bo ja, stojąc z tej drugiej strony, wiem, jak to jest. Ale być może ludzie nie wiedzą i interesuje ich to, co dla mnie jest tak oczywiste. Widzowie oceniają grę konkretnego aktora – tego, który stoi na scenie, bez względu na jego pochodzenie i rodzinne koligacje. Nadzieja, że uznanie publiczności może przejść np. z ojca na syna jest utopią. Natomiast bywa tak, że widzowie, wiedząc, iż aktor pochodzi z rodziny o długiej tradycji w tym zawodzie, mają wobec niego wyższe oczekiwania niż wobec osoby, która się z takiej rodziny nie wywodzi. Niezależnie od oceny gry aktorskiej, liczy się też sympatia lub antypatia do osób z mojej rodziny, i to przekłada się na stosunek do mnie. Dzięki temu spotykają mnie miłe chwile, ale, niestety, także te gorzkie. Ludzie, którzy szukają pretekstu do hejtu, zawsze go znajdą.

Zwłaszcza w internecie, prawda?

Tak. Odkąd istnieje powszechnie dostępny internet, wszystko bardzo się nasiliło. Na co dzień widzimy, jak wielką, niesamowitą karierę robi w sieci to zjawisko. Początkowo człowiek jest tym oszołomiony, potem się dziwi, jak można mieć w sobie tyle jadu, zaczyna z tym walczyć i tracić energię, co lubię nazywać mszczeniem się na własnym zdrowiu za głupotę innych, aż w końcu dochodzi do wniosku, że przecież nic na to nie poradzi i zaczyna odpuszczać. Przychodzi znieczulica, co dla artysty może być niebezpieczne.

Dlaczego?

Dlatego, że artysta z natury jest człowiekiem bardzo wrażliwym. Gdy się zdaje do Akademii Teatralnej, oceniana jest nie tylko dykcja, sposób wyrażania się, natężenie głosu, zdolność interpretacji, ale również wrażliwość. Jeżeli jesteś na scenie wrażliwy, to widz odczuje tę wrażliwość i sam się wzruszy. Jeśli artysta przestaje być wrażliwy na cokolwiek, co go otacza, np. na taki hejt, to jego wrażliwość na tym traci. Zaczyna to być niebezpieczne, bo pozbawia go cechy, która jest ogromnie ważna dla wykonywanego przez niego zawodu.

Na którym etapie się Pan obecnie znajduje? Jest Pan już całkowicie odporny czy jeszcze nie?

Jeszcze nie. Czasami chcę zawalczyć, ale powoli zdaję sobie sprawę, że to nie ma najmniejszego sensu. Niestety, wtedy tych ludzi, którzy cię kąsają, zaczyna się traktować z pogardą, bo nie ma na to innego pomysłu. I to jest problem, nie tylko dla osób w mojej rodzinie, ale i dla wszystkich w tej naszej wielkiej rodzinie artystów wszelakich. Może to brzmi pretensjonalnie, że nazywam siebie artystą, ale myślę, że jeżeli ktoś wiele lat uczy się zawodu i dostaje dyplom ukończenia np. Akademii Teatralnej, to oznacza, że ma do pracy na deskach teatru profesjonalne przygotowanie. Nie twierdzę, że osoby bez takiego dyplomu są automatycznie gorsze czy mniej zdolne, jednak teatr ma w sobie coś unikalnego. Nie każdy może mieć do niego dostęp. Dlatego jestem szczęśliwy i dumny, że udało mi się skończyć takie, a nie inne studia i wykonywać taki, a nie inny zawód.

Czy zawdzięcza to Pan w dużym stopniu rodzinie?

W dużej mierze tak. Zawdzięczam to mojemu tacie, mojej mamie, która jest jednocześnie moją agentką, mojemu stryjowi, mojemu bratu stryjecznemu, mojej babci, Irenie Górskiej-Damięckiej, mojemu dziadkowi, Dobiesławowi Damięckiemu, mojej prababci, Alinie Górskiej, która założyła teatr w Oszmianie, w latach 70. XIX wieku. Może nie bezpośrednio, ale temu, że w takim środowisku się wychowywałem. Pewnie mógłbym wykonywać co innego, mógłbym nawet zostać aktorem, nie wzrastając w takiej rodzinie, bo oczywiście ani ojciec, ani stryj, ani mama nie pomagali mi w dostaniu się do Akademii Teatralnej, ani też w żaden sposób nie nakłaniali mnie do wybrania zawodu aktora.

Jak wyglądał egzamin wstępny?

To było dość niezręczne, bo w zasadzie każdego z profesorów znałem wcześniej z życia prywatnego. Każdy mówił: „o ja, Cię pamiętam, jak byłeś taki malutki, a ja Cię nosiłem na barana, a mną chodziłeś zbierać kasztany”. Mało tego, z połową z nich wcześniej grałem w jakiś serialach. No i człowiek ma wrażenie, że przychodzi jako ktoś teoretycznie nieznany, staje na tej scenie i jeśli każą mu się zaśmiać czy zapłakać, to dla komisji to będzie nowe. Bo ten człowiek będzie dla nich tajemnicą. Jak się zaśmieję i zapłaczę, to mówią: „no tak, to już znamy, to już widzieliśmy, spróbuj inaczej”. A ja nie wiem, czy umiem się inaczej śmiać. Musiałem więc bardzo mocno się postarać, ale się udało. Chciałem to zrobić po swojemu, autentycznie i być z tego zadowolonym, a nie żeby mi ktoś coś dawał za nic. To jest naiwne myślenie, że ktoś dostał pracę i utrzymuje się w zawodzie aktora tylko dlatego, że ma sławnego ojca czy mamę. Weryfikacja przez publiczność jest naprawdę błyskawiczna.

Ale pewnie pierwszy mały krok na scenie można dzięki temu wykonać?

Można, tylko że to nie jest sposób na uprawianie tego zawodu przez całe życie. Dla mnie zaczęło się, jak miałem pięć lat i chodziłem do teatru, do taty. Akurat potrzebny był mały, pięcioletni chłopiec. Tak naprawdę można było wziąć każdego z ulicy, a ja po prostu tam byłem. Mietek Gajda, osławiony ważniak ze Smerfów, był reżyserem tego spektaklu. Widząc, jak tułam się za kulisami czy na widowni, powiedział: „Będziesz stał po tej drugiej stronie”. Grałem jako mały powstaniec, trzeba było jedynie przejść z punktu „A” do punktu „B” i podać coś komuś. To nie była wielka filozofia. Nie zostałem aktorem z tego powodu. Chodzi raczej o pewne przyzwyczajenia, o to, że wychowywałem się w domu, gdzie uwaga była skupiona na tym, żeby szanować teatr i kino, bo widzieliśmy od tej drugiej strony, jak trudno się je tworzy.

Jakie są trudy uprawiania tego zawodu?

Ojciec bardzo dawno temu powiedział mi, że jeżeli chcę się zajmować tym zawodem, muszę mieć dość twardą skórę. W Akademii Teatralnej nikt nie uczył nas czekać. Są zawody gdzie pracuje się od godziny ósmej do szesnastej, od poniedziałku do piątku, przepracowuje się swoje życie, idzie się na emeryturę. A w tym zawodzie pracuje się do końca życia, ale z regularnością nie jest łatwo. To bardzo trudny zawód. Widzowie oceniają, często bardzo krytycznie, mają wysokie oczekiwania. Dziś jest tak bogata oferta, że zawsze z jednego teatru można przejść do drugiego. Jest bardzo trudno stworzyć projekt, który spodobałby się wszystkim i przy którym ludzie by zostali. Musi się starać nie tylko reżyser czy producent, ale każdy, kto bierze udział w danym projekcie. Tak to właśnie wygląda – trzeba się nieustannie odświeżać, nie odcinać kuponów, nie spoczywać na laurach. Zresztą ja osobiście bardzo tego nie lubię, bo jestem z natury dość ambitnym człowiekiem.

Jakie było Pana największe wyzwanie do tej pory?

Do zawodowych na pewno należy projekt pod tytułem „Die Verlorene Zeit”, niemiecki film, w którym grałem uciekiniera z obozu w Oświęcimiu. Poznałem dzięki temu całą tę historię, poznałem Pana Jerzego Bieleckiego, tego prawdziwego człowieka, który w przebraniu SS-mana w 1944 roku uciekł z obozu. Za każdym razem, kiedy dotykam w mojej pracy tematów historycznych, traktuję je z dużą atencją, bardzo osobiście, ze względu na szacunek wobec osób, którym coś zawdzięczam, nawet jeżeli nie bezpośrednio. To jest mój hołd. Jedni piszą ładne teksty na temat tych osób, inni chodzą regularnie i zostawiają światełka na cmentarzu, a ja to robię tak, jak potrafię. Jeżeli zaś chodzi o wyzwania teatralne, to mogę wymienić dwa: „Klaps. 50 twarzy Greya” u Pani Krystyny Jandy i „Oniegin” w Teatrze Studio. „Klaps” dlatego, że nie byłem przekonany, czy polska publiczność jest gotowa na „50 Twarzy Greya” w teatrze. Okazało się, że jest. Zagraliśmy równo 100 przedstawień. A „Oniegin” ze względu na to, że jest to poemat sprzed blisko 200 lat. Kocham rosyjską literaturę i Puszkina. Zagranie „Oniegina” to było zawsze moje marzenie i wreszcie miałem możliwość, by je spełnić.

Chciałam też zapytać o wyjazd na Syberię w 2009 roku. Spodziewam się, że on także był nie lada wyzwaniem.

Tak, 12 500 km w samochodzie w jedną stronę; w błocie, w brudzie… Poznałem ciekawych ludzi, geografię Rosji. Dotknęliśmy miejsc, które nie powinny już istnieć na mapie, są bowiem tak wielkim symbolem zła i okrucieństwa, że trudno przejść po pobycie tam do porządku dziennego. A tam ludzie cały czas żyją, w tych samych miejscach, gdzie każda cegła krzyczy, każda kostka brukowa płacze; chodzi się niemal po ludzkiej krwi i łzach. Dlatego to doświadczenie bardzo mnie zmieniło. Ta wyprawa bardzo mnie wzbogaciła, na wielu poziomach. Również ze względów artystycznych – zaraz po powrocie udało mi się wygrać casting do wspominanego wcześniej projektu „Die Verlorene Zeit”. Niemiecka reżyserka powiedziała mi później: „To było coś niesamowitego, wszedłeś do pomieszczenia i nawet nie musiałeś się odzywać. Wiedziałam, że to będziesz Ty. Miałeś coś takiego w oczach, czego nie mieli wszyscy Twoi koledzy, że postanowiłam po Tobie zakończyć casting”. Ona myślała, że to była głęboko przemyślana postać, a ja po prostu byłem bardzo zmęczony i pełen refleksji, właśnie po wyprawie na Syberię.

Rosja fascynowała Pana już wcześniej. Czy to doświadczenie zmieniło Pana zdanie? Czy dodało coś nowego do poprzedniej opinii?

Ugruntowało to samo, co już wcześniej myślałem. Upewniło mnie, że nigdzie nie ma sensu rozmawiać o polityce. To nie ma znaczenia, na kogo ktoś głosował, w momencie gdy oddaje ci swoje łóżko, żebyś się przespał, a sam leży na podłodze. Żeby dać bardzo wyrazisty przykład – pojechaliśmy kiedyś z opowieścią o naszej wyprawie do Stanów Zjednoczonych i spotkaliśmy tam bardzo wielu młodych i starszych ludzi. W pewnym momencie spotkania młody chłopak wstał i zaczął mówić, że jak mogliśmy tam być, czy nasze sumienia się na to zgadzały, żeby w ogóle przebywać z Rosjanami w jednym miejscu. Po jego wypowiedzi wstała pewna starsza Pani i powiedziała: „Szanowny młody człowieku, zostałam zesłana na Syberię w 1941 roku i spędziłam tam trzy lata. Gdyby nie Rosjanie na tej dalekiej Syberii i ich pomoc, to na pewno nie byłabym tutaj dzisiaj z Panem”. Tego typu spotkania i sytuacje wzbogacają. To tak jak pierwszy raz poszedłem na onkologię dziecięcą w Warszawie do jednego ze szpitali. Po takim jednym spotkaniu człowiek wraca do domu…

i nie ma problemów.

Nie ma żadnych problemów.

Jest Pan osobą bardzo zaangażowaną społecznie. Zlicytował Pan samochód z wyprawy, został Pan Ambasadorem Celów Zrównoważonego Rozwoju ONZ, a dzisiaj uczestniczy Pan w „Sercach Gwiazd” organizowanych przez Przemka Szalińskiego.

Jeżeli w jakikolwiek sposób mogę pomóc, a zwykło się uważać, że osoby publiczne mają taką możliwość, chętnie to robię. Uważam wręcz, że mam taki obowiązek. Zresztą to i tak niewiele. Ja tylko przyjeżdżam. To Przemek wszystko organizuje. Najfajniejsze jest to, że on nie robi spotkań artystycznych, lecz spotkania z drugim człowiekiem. Są takie ludzkie, życiowe. Bo Przemek taki jest – uczciwy i autentyczny. Takich ludzi brakuje. Dlatego trzymam za Przemka kciuki i wszystkim, którzy życzą mu źle, polecam, aby skonfrontowali to, co się o nim wypisuje, z tym, jakim człowiekiem jest naprawdę.

Chyba jednak ludzie są na to zbyt leniwi.

Lenistwo jest największym grzechem. Zaniechanie bywa gorsze od błędu, który można popełnić, działając. Robię wszystko, żeby nie być leniwym człowiekiem.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję również.

Oceń ten artykuł

Polecane:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *