Agnieszka Rylik – prawdziwa fajterka

Agnieszka Rylik


Adrenalina wciąż krąży w jej żyłach, to ona popycha ją do działania i nie pozwala zwalniać. Najpierw jako Lady Tyson, wielokrotna mistrzyni świata w boksie zawodowym, a teraz jako dziennikarka skacząca ze spadochronem. A w życiu prywatnym wrażliwa kobieta, troskliwa mama siedmioletniej Marysi. Wydała właśnie autobiografię „Nokaut. Historia bokserki”, w której opowiada o swojej drodze z Kołobrzegu do Madison Square Garden, ale także o miłości i znalezieniu drogi do siebie.

Po lekturze Pani książki musiałam mocno zweryfikować swoje zdanie na temat boksu. Wielokrotnie Pani podkreśla, że największym Pani atutem na ringu była głowa i koncentracja.

Po prostu trzeba myśleć. Nie lubiłam dostawać ciosów i rzadko to się zdarzało. Miałam taki styl walki, żeby nie przyjmować uderzeń, a raczej ich unikać. Atakować bez wymiany – moja – twoja.

Myślałam raczej, że powie Pani, że w walce o to chodzi, żeby rywalkę przechytrzyć.

Na tym to polega. Podczas walki jest tyle zmiennych, że nie jesteś w stanie ustawić jej wcześniej. Obserwujesz, jak przeciwnik reaguje, a jak dostajesz cios – to szybko analizujesz, co zrobić, żeby nie przyjąć następnego, więc trzeba myśleć.

Kilka razy w książce Pani podkreśla, że siła idzie z psychiki…

Siła ciosu to fizyka. Ale żeby uderzyć w odpowiednim momencie, żeby się nie spinać, żeby nie chcieć uderzyć na siłę, to wtedy trzeba myśleć i tutaj w grę wchodzi psychika. Chodzi o to, żeby to uderzenie wypływało z koncentracji – naturalnie.

To prawda, że uderzała Pani z siłą 600 kg?

Tak, kiedy byłam mała. Żartuję. To było jeszcze za czasów kick-boxingu, gdy miałam 22 lata, więc było to dawno temu. Mam bardzo mocny lewy sierpowy, złamałam komuś szczękę, kość policzkową.

No właśnie. Jak się Pani z tym czuła? Nie miała Pani potem poczucia winy?

W ringu jest taka adrenalina, że nie czuje się bólu. W sporcie zawodowym walczymy w bardzo małych rękawiczkach, więc siła ciosu jest o wiele większa, a zresztą mój cios był bardzo silny. Czy miałam poczucie winy, że komuś złamałam szczękę? Nie. Jeśli ktoś wchodzi na ring – to wie po co.

Jedenaście walk skończyła Pani przez nokaut.

Wygranie walki przed czasem jest bezdyskusyjne, więc jeśli jest taka możliwość, trzeba to zrobić, bo w walce są różne momenty. Możesz zostać nagle sfaulowany, sędzia może wtedy przerwać walkę. Na ringu trzeba być czujnym jak ważka.
Agnieszka Rylik

Czy to prawda, że musiała Pani przepraszać za swoje porażki trenerów? Jak się Pani podnosiła po przegranych walkach?

Nie miałam czasu, żeby to przeżywać (śmiech). To akurat było w czasach kick-boxingu i rzeczywiście musiałam przepraszać za każdą przegraną walkę. To było ciężkie. A później… Przegrana, którą pamiętam, wiele mnie nauczyła. Przegrałam jedną walkę, ponieważ byłam na nią absolutnie nieprzygotowana. To była walka z Ukrainką Eleną Twardochleb i muszę przyznać, że to była nauczka na całe życie, wyszłam nieprzygotowana, a w tym sporcie jest tak, że nieważne, jakie masz umiejętności, jeśli ci zabraknie kondycji w drugiej rundzie, to przegrywasz. I ja przegrałam. Przyjechała wtedy telewizja z programem „Apetyt na zdrowie” i niestety zobaczyła to cała Polska. Po raz pierwszy znalazłam się po drugiej stronie, tej przegranej. Ale też powiedziałam sobie, że nigdy więcej nie wyjdę na ring nieprzygotowana.

A jak to było z Amerykanką Tracy Byrd? To była walka o mistrzostwo świata. Nie udało się tym razem wygrać…

Wiem, że byłam lepsza, ale przegrałam z organizmem. Strzelił mi Achilles. Nigdy coś podobnego mi się nie zdarzyło. Wychodziłam cało z różnych opresji, nawet z takich, gdy ustawiano mnie do walki z rywalką dwa razy większą od siebie – a jednak wychodziłam z nich zwycięsko, bo miałam silną wiarę w siebie.

Kontuzja się zdarza, ale odbudowanie psychiki i kondycji od zera to jest katorżnicza praca, kiedy biegniesz i dyszysz, bo chodziłaś o kulach przez trzy miesiące i to jest dopiero walka z samą sobą. Rok później walka z Lizą Olson w Manchesterze to było właściwie starcie o wszystko. Było bardzo ciężko, zawodniczka chciała mnie w każdym momencie przełamać. Ale udało się, wygrałam. To była tak ciężka walka, że chciałam ucałować ring i podziękować. Po walce ze mną Olson wygrywała już wszystkie walki, gdy ja zakończyłam już swoją karierę sportową.
Cóż mogę powiedzieć? Nie wolno się poddawać – absolutnie. Porażki się zdarzają i trzeba z nich wyciągać wnioski. A ja uczyłam się na błędach.

W swojej książce napisała Pani: „Nie musiałam mieć ciężkiego życia, by odnieść sukces”… Nie znając kontekstu – brzmi to nieco zaskakująco.

Większość osób, które trenowało w tamtych czasach sporty walki, traktowało ten sport w taki sposób jakby chodziło o życie. Sport był dla nich ratunkiem. Większość osób w kadrze miała trudne dzieciństwo, ciężkie życie. Twardość, która była potrzebna w tym sporcie, znali z życia, bo to było ich życie. Prawie każda moja koleżanka z kadry miała takie trudne doświadczenia.

Otwarcie o tym mówiły?

Tak. A ja musiałam się tej twardości i takiego nastawienia, że nie pękasz, nauczyć. I to było fajne, bo jak zdarzyło mi się pęknąć, to mogłam sobie wrócić do domu, do swojej oazy, a mama wtedy przytuliła i mówiła: „No dobrze, będziesz lekarzem” (śmiech). Bardzo rzadko mi się to zdarzało, ale dla mnie bardziej było ważne, że miałam, gdzie wrócić, że miałam oparcie w rodzicach.
Ale znowu chcę wrócić do psychiki, pewnej twardości, zaciętości, przekonania, że zawsze można, bo musiałam się też zmierzyć z takim przekonaniem, że jeśli ktoś jest dobry i miły – to nie będzie dobrym bokserem. Mój przykład pokazuje, że można.

Jest Pani niezwykła. Mam wrażenie, że nigdy sobie Pani nie odpuszcza. „Kiedy organizm wysiada z wyczerpania i nie ma już prądu – to trzeba ten prąd sobie wymyślić”. To kolejny cytat z Pani książki. Nie można się poddać?

To coś na kształt afirmacji. Budowanie wiary w siebie. Kiedy przeszłam na zawodowstwo w kick-boxingu, mdlały mi ręce, bo z trzech rund w amatorskim kick-boxingu zrobiło się dziesięć. Mój trener polecił mi psychologa sportowego, Marka Traczyka. I mimo że zazwyczaj rady psychologów na mnie średnio działały, Marek powiedział mi coś tak mądrego, że stosowałam to przez następnych 10 lat przed każdą walką. Agnieszko, jesteś mistrzynią świata, więc patrzysz w lustro i mówisz: „Jestem najlepsza, jestem mistrzynią świata, jestem nie do pokonania” i to na mnie podziałało. Powtarzałam to zdanie przed każdą walką. Potem wychodziłam na ring zbudowana i przekonana, że jestem najlepsza.
Głowa akurat w tym sporcie jest bardzo ważna. A oprócz tego, że trzeba wykonać katorżniczą pracę i trzeba mieć megakondycję – to i tak na końcu liczy się psychika, dlatego tak ważna jest niezachwiana wiara w siebie, ale też wiara, że dasz radę wygrać tę walkę, więc jeśli opadasz z sił, to musisz sobie tę energię wymyślić, bo wszystko jest w głowie.

Mówi Pani, że pozbycie się strachu daje ogromną moc. Tylko jak to zrobić? I z jakimi strachami musiała sobie poradzić Agnieszka Rylik?

Wszyscy mają moc. Trzeba tylko podjąć decyzję, uwierzyć w siebie i zamiast mówić do siebie, że nie dam rady, wystarczy stanąć przed lustrem i powiedzieć: „Jesteś najlepsza. Dasz radę to zrobić”. To jest kwestia ułożenia sobie tego wszystkiego w głowie. Ludzie robią naprawdę niesamowite rzeczy. Wystarczy tylko przełamać strach i otworzyć się na nowe projekty, na nowe rzeczy. Nigdy nie sądziłam, że będę dziennikarką i że będę się do tej pracy nadawała. Nie uczyłam się tego zawodu, nie chodziłam na żadne szkolenia, a wszyscy mówią, że jestem zaje….a. Na początku byłam przerażona. Przez pierwsze dwa lata nie mogłam słuchać swojego głosu, nie mogłam na siebie patrzeć. A teraz, gdy oglądam siebie na wizji, nie mam z tym problemu. To przychodzi z czasem. A na początku pracy w telewizji piszczałam, stresowałam się, ale teraz już… przywykłam.

Nie brakuje teraz Pani sportu?

Nie mam czasu (śmiech). Trochę ćwiczę, ale muszę przyznać, że brakuje mi jednak tej adrenaliny. Choć na szczęście praca w telewizji mi ją zapewnia. Pokazuję ludzi z pasją, z zajawką i próbuję różnych rzeczy, np. skaczę ze spadochronem. Te emocje sprawiają, że trochę mniej ciągnie mnie na ring, choć muszę przyznać, że takiej adrenaliny jaka jest przed walką – bardzo mi brakuje. Nie dziwię się, że zawodnicy wracają do sportu, bo jeszcze raz chcą to poczuć. Ale też przygotowanie do walki jest uzależniające. A teraz? To jest życie po życiu. Sportowiec to jest taki koń hodowlany, który trenuje, je, śpi, odpoczywa i pracuje w cyklach do walki, później ma chwilę odpoczynku, zabawy i znowu ciężko haruje. Myślę, że większość byłych sportowców nie będzie młodymi rentierami i nie utrzyma się z pieniędzy, które zarobili na sporcie – oni muszą się odnaleźć gdzieś w życiu. I nagle, gdy do tej pory byłeś 300 czy 350 dni na zgrupowaniach, dociera do Ciebie, że trzeba zapłacić rachunek za prąd. Proste rzeczy ludzi przygniatają i pojawiają się różne dramaty. Zawsze się śmiałam, że boks to nie jest sport dla starych ludzi. Nie oszukasz organizmu. Nie masz prądu – no to każdy Cię załatwi.

Która walka jest trudniejsza? Walka o mistrzostwo świata? Czy walka o siebie?

Paradoksalnie zawsze do sportu miałam dystans. Najważniejsi w moim życiu byli ludzie i rodzina. Oczywiście, kiedy trenowałam, to sport był ważny, ale myślę, że potrafiłabym zabić dla miłości. To przecież z miłości przeprowadziłam się do Poznania. Myślę, że gdyby coś było nie tak w moim życiu prywatnym, nie miałabym tak dobrej passy w sporcie, nie potrafiłabym tak dobrze walczyć. Myślę, że mimo wszystko łatwiej o sukcesy na ringu niż w życiu. Zajęło mi mnóstwo czasu, żeby nauczyć się być szczęśliwą, kochać i być kochaną.

Była Pani wzorową uczennicą. Mogła Pani wybrać różne ścieżki kariery, wspominała Pani, że chciała zostać lekarzem-chirurgiem. Dlaczego wybrała Pani sport i do tego jeszcze boks?

Sport towarzyszył mi od zawsze. Odkąd pamiętam zawsze go uprawiałam i uwielbiałam. Ciężko się ścigać w lekarskim zawodzie (śmiech). Wpadłam po prostu jak śliwka w kompot. W wieku 16 lat byłam mistrzynią Europy i chciałam iść dalej, miałam plan. Oglądałam niedawno mój stary wywiad na TVP, w którym z ogromną pewnością siebie dzieliłam się swoimi planami. Wymieniałam więc na jednym tchu kolejne mistrzostwa, które chcę zdobyć. I teraz kiedy na to patrzę, to wydaje mi się, że to było science fiction, ale ja wtedy w to naprawdę wierzyłam, że ten plan punkt po punkcie zrealizuję. Miałam pewność, że tak będzie wyglądała moja droga. Ja go oczywiście wykonałam, ale teraz się zastanawiam, na ile musiałam być zdeterminowana i na ile pewna siebie, że wszystko to uda mi się osiągnąć. Ale też tak sobie myślę, że jeśli już stajesz na ringu, to nie możesz dopuścić do siebie myśli, że coś może pójść nie tak. Trzeba zejść niezwyciężonym. Takie myślenie miałam wpojone od samego początku. Liczy się tylko pierwsze miejsce, a reszta jest nieważna.

Jest Pani po kilku operacjach ortopedycznych, miała Pani wiele innych kontuzji i operacji. Napisała Pani, że fajniej byłoby chodzić na treningi niż na rehabilitację. Czy to jest cena właśnie zdobycia najwyższych trofeów?

Sport zawodowy to nie jest zdrowie. To jest mordęga. Trzeba zamordować organizm. I psychicznie i fizycznie. Moje ciało jest zmasakrowane po 17 latach uprawiania sportu zawodowego sześć razy w tygodniu dwa razy dziennie.

Organizm jest przeciwnikiem? Czy raczej narzędziem do osiągnięcia sukcesu?

Trzeba z nim jakoś żyć w zgodzie, ale on się broni. Kto chce dostawać wpieprz regularnie, codziennie? Organizm wysiada, a Ty oczekujesz od niego posłuszeństwa. To jest naturalna obrona. Jak nokaut, który jest naturalną obroną organizmu przed utratą przytomności.

Żałuje Pani tylu lat spędzonych na intensywnym trenowaniu?

Nie.

Ale ostrzega Pani przed nadmiernym forsowaniem organizmu…

Tak, bo ludzie powariowali. Biegają maratony, triathlony a potem będą mieli kłopoty ze zdrowiem. Szkoda angażować się tak bardzo w coś, co może niszczyć zdrowie. Tak sobie żartując, myślę sobie, że są różne sposoby na podbudowanie ego. A pobiegać można sobie rekreacyjnie, nie trzeba mieć od razu wyśrubowanych wyników.

I kto to mówi?

Teraz patrzę na to z dystansem. I jeśli mam ochotę, żeby pójść sobie pobiegać, to nakładam buty i idę pobiegać, a jeśli chce mi się poleżeć na kanapie i wypić winko, to wybieram leniuchowanie. Zastanawiam się, dlaczego ludzie tak zasuwają i niszczą sobie zdrowie. Więc moja rada na dzisiaj brzmi, żeby słuchać swojego organizmu.

Jaka jest Pani na co dzień?

Jestem babska, emocjonalna, porywcza, ale potrafię też rozgrywać pewne rzeczy na zimno. Nauczyłam się mówić, to co myślę, walczyć o swoje i to naprawdę ułatwia życie, a nawet uwalnia.
Myślę, że jestem mądrzejsza z wiekiem, nauczyłam się już odpuszczać, ale też dorosłam do pewnych rzeczy i wiem, że jeśli mi na czymś zależy to o to dbam, rozmawiam, nie pozostawiam żadnych niedopowiedzeń. Bo to jest najtrudniejsze. Jak być szczęśliwą? Czasem nikt się nie domyśli, więc warto o to też samej zawalczyć.

Czy rozważa Pani karierę trenera?

Nie, bardzo dużo od siebie wymagam, więc pewnie jako trener byłabym nie do zniesienia, ale raz w tygodniu będę prowadziła zajęcia fitness z elementami kick-boxingu. I zaczynam też nowy projekt motywacyjny dla kobiet, żeby przestały się bać i uwierzyły w siebie.

Oceń ten artykuł

Polecane:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *